Latem 2022 wybrałam się pierwszy raz w góry poza Polskę, do Słowenii i zdecydowanie rozbudziło to mój apetyt na górskie przygody poza Tatrami, choć moje serce należy do nich w całości. Wyciągnęłam kilka wniosków ze słoweńskiej przygody i tym razem postanowiłam pojechać w Dolomity samochodem, żeby mieć większą swobodę i nie być uzależnionym od komunikacji lokalnej. Szczególnie, że w Dolomity wybrałam się na samym początku sezonu, dosłownie, np. w dniu przyjazdu 27 maja dopiero otwarto po przerwie parking Aurozno, z którego jest już super blisko by zwiedzić symbol Dolomitów – Trzy Siostry (Tre Cime di Lavaredo). Podczas tygodniowego pobytu w Dolomitach zwiedziłam właściwie wszystkie atrakcje, które miałam w planie i chętnie Wam opowiem jak taki wypad zorganizować, o czym pamiętać i jak zobaczyć jak najwięcej, by cieszyć się wspomnieniami latami.
Góry Słowacji: Tatry, Mała Fatra, Sulowskie Skały i Słowacki Raj na pierwszy raz – wrzesień 2022
Tatry od Słowackiej strony zajmują ponad 77% całego pasma, więc jest tam znacznie do łażenia, niż po polskiej stronie. Do tego w niewielkiej odległości jest pasmo Mała Fatra oraz sąsiednie Wielka Fatra, a także nie zapominajmy o Słowackim Raju czy Sulowskich Skałach. Wszystko to razem sprawia, że słowackie góry są idealne do wędrowania w sumie na każdym poziomie trudności. We wrześniu 2022 można powiedzieć, że zaledwie liznęłam temat, natomiast na pewno nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.
Słowenia – Park Narodowy Triglav – wędrowanie po górach – sierpień 2022
Wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie, kiedy śledziłam podróż Kami po Słowenii. Obserwując jej zwiedzanie z imponującymi górami w tle, serducho mi mocno drgnęło i 3 dni później miałam już bilet lotniczy do Lublany. Te piękne góry to Alpy Julijskie, które w Słowenii w większości są położone na terenie Triglavskiego Parku Narodowego, który swoją nazwę zawdzięcza najwyższemu ze szczytów Triglav 2864 m n.p.m. Ale spokojnie, nie trzeba się wdrapywać aż tak wysoko, żeby podziwiać piękne widoki, choć dla wielu to właśnie dwutysięczniki są tu celem wypraw. Zacznijmy jednak po kolei – jak zaplanować całą eskapadę i gdzie się wdrapać.
Wędrówki górskie po Tatrach dla średniozaawansowanych – czerwiec 2022
Mam duży respekt do gór, zawsze jestem tą pierwszą do odwrotu, ponadto wychodzę z złożenia, że będą zawsze stały, nigdzie się nie wybierają, więc i ja śpieszyć się na siłę do nich nie muszę. Dopiero podczas drugiego dużego pobytu w Tatrach (czerwiec 2022) wyszłam z progu 1700 m. Czułam, że po wędrówkach dla początkujących we wrześniu 2021 jestem gotowa na więcej, poznałam już trochę swoje ciało, możliwości, preferencje jakie szlaki wolę, jeśli oczywiście mam wybór. Ten wpis będzie więc poświęcony szlakom trudniejszym, wg mojej oceny raczej na kolejne niż pierwsze wyjścia, choć każdy ocenić powinien je sam. Ten wpis będzie aktualizowany na bieżąco, więc mam nadzieję, że znajdziesz tu wartościowe i aktualne informacje. W założeniu za szlaki dla średniozaawansowanych uznaję te, których szczyt nie przekracza 2000 m lub przekracza je nieznacznie. Od 2000 m w gorę opisuję szlaki i szczyty dla zaawansowanych. Czytaj więcej
Beskid Żywiecki: Babia Góra – listopad 2021
Babia Góra nawet dla takiego początkującego, górskiego łazika jak ja, wydawała się górą gór. Tyle się o niej nasłuchałam, naczytałam, że kiedy w końcu postanowiłyśmy na nią iść z J., miałam trochę pietra, czy dam radę. Wejście już nie letnie, ale jeszcze nie zimowe na Babią Górę w pierwszy weekend listopada okazało się jednak znacznie łatwiejsze, niż przypuszczałam. Oczywiście to pewnie kwestia wyboru szlaku, zdaje sobie sprawę, że gdybyśmy poszły odwrotnie, to zmęczyłabym się bardziej, niemniej ja mam korzenie człowieka kartofla, leniwej buły, więc wybieram szlaki na moje możliwości. Babia Góra słynie z nieprzewidywalnej pogody, z tego, że lubi otulać się mglistą kołderką, a w naszym przypadku pogoda zapowiadała się idealnie, co jednak nie gwarantowało … zasadniczo niczego.
Tatry: Grześ i Rakoń – zimowe wejście – styczeń 2022
O tym, że Grześ jest do poprawki wiedziałam już jak na niego lazłam we wrześniu. Szanse na widoczność zerowe, ale wtedy już byłam tak nakręcona na chodzenie, że lazłam nawet wiedząc, że nic nie zobaczę. Taka to proszę Państwa ewolucja człowieka o kondycji kartofla, który unikał wysiłku fizycznego jak tylko mógł, w górołaza co to idzie żeby iść, niekoniecznie coś zobaczyć. Strach się bać do czego człowiek jest zdolny jak tylko przestanie marudzić i ruszy cztery litery. Tak więc we wrześniu nie było mi dane podziwiać obłędnej panoramy Tatr Zachodnich, oczywiście poza tą w telefonie, którą sobie odpaliłam na chwilę na szczycie. Natomiast kiedy w styczniu szukałyśmy z moimi górskimi wariatkami celu, jakoś tak bez większego namysłu padło na Grzesia (1653 m n.p.m.) i dalej na Rakonia (1879 m n.p.m.). W bardzo pierwotnej wersji planu był też Wołowiec, niemniej zimą dzień krótki, tempo inne niż latem, dodatkowo jednak dość niebezpiecznie ślisko było na Przełęczy pod Wołowcem. Zatem zostałyśmy przy tych dwóch szczytach i o ile Grzesia to wciągnęłam już nosem, w tyle Rakoń dał mi skubaniec w kość. Z Grzesia wydaje się tak daleko i tak jest! Niemniej, widoki i panoramę jaką oferuje będę wspominać na długo. To jak, idziemy?
Gorce: Turbacz – zimowe wejście – luty 2021
Ten post powstaje mniej więcej w rocznicę zimowego wejścia Turbacz, które to było odpowiedzią na moje rzucone luźno do mojej przyjaciółki J. „weszłabym na jakąś górę”. Do dziś się z tego śmiejemy, bo ona potraktowała to poważnie, a ja po prostu nie śmiałam się już wycofać. Ale dzięki temu spontanicznemu pomysłowi, jak to zwykle u mnie, zupełnie przypadkiem odnalazłam swoją pasję: góry. Jednak jeszcze na Turbaczu o tym nie wiedziałam, tam skupiłam się tylko na przeżyciu tego wejścia i całego weekendu. Dziś jak o tym piszę, po tym co zdobyłam przez ostatni rok, to się śmieje, ale wtedy do śmiechu nie było mi wcale, bo niczym rasowy korposzczur oderwałam się od biurka i poszłam w góry. Zadyszkę to miałam chyba do końca, nie wiem czy przeszłam 50 metrów bez postoju, ale w swoim tempie doczołgałam się na szczyt. A raczej najpierw do schroniska, a potem na szczyt. Zapomniałam dodać jeszcze, że w grę jak zwykle z J. wchodził dodatkowo wschód słońca, więc nie dość, że było pod górę, to jeszcze początek drogi trzeba było pokonać po ciemku. Jeśli po tym opisie ktoś jeszcze z Was nadal pragnie wejść na Turbacz, zapraszam dalej.