Skip to main content

Chorwacja: Split, Hvar i Dubrownik

Do Splitu przybyłyśmy niestety z godzinnym opóźnieniem, jednak komitet powitalny w postaci 3 przystojnych Chorwatów zdecydowanie wynagrodził nam początkowe trudy podróży. Zostałyśmy przewiezione do portu w Splicie, skąd odpływał prom na Hvar. Do promu pozostało jakieś 40 minut, więc zostawiając bagaże w porcie, udałyśmy się na szybkie zwiedzanie. Split od razu mi się spodobał, choć 40 minut to zdecydowanie za mało czasu, by zobaczyć tak naprawdę cokolwiek. Ale wrócimy tu kilka dni później. W samo południe załadowałyśmy się na prom i udałyśmy ku przeznaczonej nam wyspie Hvar. Rejs na wyspę trwał około godziny, dało mi się we znaki zmęczenie spowodowane pobudką o 4 rano i wysoką temperaturą, także większość czasu przespałam. Po dopłynięciu na wyspę nasze bagaże samochodem pojechały do hotelu, a my spacerkiem udałyśmy się promenadą do Hotelu Adriana. Pierwsze wrażenie było naprawdę piorunujące. Brukowane uliczki, małe kamieniczki, kilkadziesiąt restauracji i barów, piękne słońce, luksusowe jachty – jednym słowem wow.

Hvar – moja miłość

Hvar okazał się być bardzo małym i kameralnym miejscem. W jedno popołudnie dało radę obejść wszystkie uliczki i zakamarki. Na obiad udałyśmy się do włoskiej restauracji – Paladini. Menu tego dnia: krewetki na chruście dla mnie i kalmary smażone z serem. Do tego oczywiście jakaś sałatka, napoje bezalkoholowe oraz 1/2 l wina białego domowego. Po 100 kuna od łebka, co na złotówki daje mniej więcej 50 zł. Pokażcie mi w Warszawie lokal, gdzie można zjeść tak pyszne owoce morza, popić to wyśmienitym białym winem i zapłacić za to 50 zł!
Po obiedzie postanowiłyśmy uskutecznić plażowanie. Gwoli wyjaśnienia – nie jestem typem plażowicza, a raczej należałoby powiedzieć nie byłam. W Chorwacji jakoś polubiłam wylegiwanie się na słońcu, choć niekoniecznie na plaży. Ale myślę, że po bardzo ciężkim roku, taki odpoczynek był mi potrzebny. Na plażę udałyśmy się pod hotel Amfora – tej samej sieci co nasza Adriana. Było już koło 16, więc plaża była raczej wyludniona. Po jakiś 2 godz., kiedy zaszło nam słoneczko, poszłyśmy do hotelu na basen i taras widokowy. Basen ze słoną morską wodą był absolutnie fenomenalny, a że właśnie nastawał koniec sezonu i gości w hotelu było już niewielu, miałyśmy go praktycznie codziennie dla siebie. Rewelacyjnie luksusowy taras słoneczny dopełniał idealnego obrazka. O jacuzzi i łożach z baldachimem nie wspomnę. Wieczorem staramy się uskuteczniać nocne życie, ale w obliczu faktu, że zerwałyśmy się o 4 rano, o 22 mówimy basta. Wcześniej jednak postanawiamy wypróbować lokalne piwo – Karlovaćko, które okazuje się być najgorszym piwem pod słońcem.
Śniadania odbywały się na tarasie z widokiem na zatokę. Bufet całkiem w sumie skromny, ale nigdy nie chodziłyśmy głodne. Specjalność kuchni – duszone warzywa: bakłażan, papryka, pomidory, ziemniaki – rewelacja.
Po śniadaniu wybrałyśmy się na spacer po mieście, rozejrzeć się co gdzie i jak. Na obiad wybrałyśmy się do poleconej przez concierge hotelową restauracji Garden Paradise. W menu tego dnia: warzywa grillowane, spaghetti z owocami morza. Wystrój restauracji był naprawdę piękny, natomiast muzyka (zawodzenie totalne) oraz figurka kelnera przypominająca krasnala ogrodowego – zdecydowanie na nie.
Wieczorem postanowiłyśmy wspiąć się Fortecę Wenecką, a że było już późno zastanawiałyśmy się czy po wejściu na jej teren nas stamtąd wypuszczą. Miły spacer wśród hvarskiej przyrody zaostrzył nam apetyt na drinka, toteż po zejściu z wzniesienia postanawiamy namierzyć jakiś fajny lokal. Nie było to trudno bowiem do wyboru miałyśmy jakieś 500 barów i knajp.
Na Hvarze po raz pierwszy usłyszałam o wietrze Jugo (którego później doświadczyłyśmy), który wieje latem, jest ciepły, ale wprawia w kiepski nastrój i Boro, który wieje zimną, jest lodowaty, ale poprawia samopoczucie.
Po południu wybrałyśmy się na spacer wzdłuż wybrzeża, gdzie spotkałyśmy Doris – lokalną przewodniczkę, która organizowała wycieczki po wyspie. Postanowiłyśmy wybrać się na Fortecę Napoleona i podziwianie zachodu słońca następnego dnia.
Na kolację Vedrana poradziła nam wybrać się do Marinero na absolutnie fantastyczne owoce morza, tym razem wybrałyśmy to samo gigantyczna porcja tuńczyka z grilla z ziemniakami i kaparami oraz sałatka na zimno.

Rejs na Wyspy Pakilińskie

Rano było nawet nieźle, przedpołudnie spędziłyśmy na „górze” (basen i taras), natomiast koło 12.00 postanowiłyśmy wyruszyć na Żdrilicę – jedną z wysp Pakilińskich. Niewielką łódeczką, wraz z 8 innymi osobami dopłynęłyśmy na wyspę i udałyśmy się dość karkołomnym szlakiem na plażę. Tu warto zaznaczyć, że plaże w Chorwacji są kamieniste. Bardzo kamieniste. Bez specjalnych butów – nie da rady wejść albo wyjść z wody. Wykupiłyśmy za jakieś grosze najbardziej niewygodny leżak świata i oddałyśmy się błogiemu lenistwu, co i raz mocząc się w wodzie i susząc. Zanim jednak wyruszyłyśmy na wyspę wykupiłyśmy wycieczkę na fortecę Napoleona za całe 95 kuna za osobę.

Forteca Napoleona

O 18:00 rozpoczynała się nasza wycieczka, ale w punkcie zbiórki nikogo poza nami nie było. Wreszcie pojawiła się Doris i okazało się, że jesteśmy jedynymi uczestniczkami co miało niewątpliwie swoje plusy. Najpierw poszłyśmy pod rezydencję Hanibala, ale nie tego o którym myślicie. Ten był za dnia prawnikiem, wieczorem zaś pisarzem. Ale nie to było największą atrakcją. Atrakcją był piękny szary kocur – Marco, który witał gości podczas innej wycieczki organizowanej przez Doris z kolacją w właśnie tej rezydencji. Następnie udałyśmy się prywatnym samochodem Doris na wzgórze, gdzie znajdowała się forteca Napoleona. Udało nam się nawet do niej wejść, co na co dzień się nie zdarza. Zachód słońca jaki miałyśmy okazję zobaczyć był absolutnie przepiękny. Dowiedziałyśmy się też, czemu wyspy Paklińskie, inaczej piekielne – są piekielne (nazwa wzięła się od pakliny – uzyskiwanej z drzew rosnących na wyspach przeznaczonej do wypełniania szczelin w kadłubach łodzi), czy że u wybrzeży Chorwacji można spotkać delfiny. Uroku wieczoru dopełniło czerwone wino na ławeczce z widokiem na zachodzące słońce – rewelacja!
Po powrocie z wycieczki poszłyśmy do polecanej w przewodnikach lokalnej konoby (coś a’la tawerna) Menega Cafe na talerz rybaka i pieczywo zapiekane z warzywami. Wydałyśmy tyle co zwykle natomiast porcje były tak małe, że zastanawiałyśmy się, czy nie spożyć także talerza. Ale jak widać, trzeba spróbować wszystkiego, żeby wiedzieć co jest dobre a co złe.

Stari Grad na Hvarze

Po śniadaniu wybrałyśmy się autobusem do Starego Gradu, z banda wrzeszczących Włochów na pokładzie. Potem dość długo czekaliśmy w porcie na prom, aby zabrać pozostałych chętnych do Starego Gradu. Miasteczko okazało się być bardzo małym i urokliwym miejscem, bardzo greckim (w przeciwieństwie do bardziej włoskiego Hvaru czy Splitu), zwanym niegdyś Faros. Byłyśmy tam jakoś o 11.00 a o 14.30 był autobus powrotny – stwierdziłyśmy – luz zdążymy wszystko zobaczyć itd. Ale po godzinie, kiedy zaliczyłyśmy już wszystkie uliczki, bazar, punkt informacji turystycznej oraz Muzeum Hectorovicia, autora tak błyskotliwych myśli jak „Pamięta, że dzień mija i nie wraca” miałyśmy już dość Starego Gradu. A do Autobusu 2,5 godziny.
Zdecydowałyśmy zatem wracać na stopa, najpierw do portu oddalonego o 2 km podwiozła nas para obcokrajowców, a potem to już nie było tak pięknie. Szłyśmy cały czas przed siebie, w totalnym upale. Samochody nas nie mijały – a jeśli już to niestety nie zatrzymywały się. Mijając potraconego, uschniętego na słońcu kota, pomyślałam, że za chwilę będziemy wyglądać tak samo i kiedy już pogodziłam się ze śmiercią w tym małym, zadupiastym miejscu nadjechała karetka, której kierowca choć ni w ząb nie mówił po angielsku postanowił zabrać nas do Hvaru. Wyspa jak wiadomo mała i górzysta więc i drogi kręte i niebezpieczne, a pan kierowca zasuwał jak oszalały. Ale w końcu jakby co pomoc była na miejscu nie? I tym oto sposobem w 15 minut znalazłyśmy się w naszym miasteczku i poszłyśmy na obiad, co chwile patrząc na zegarek i śmiejąc się, że w innym wypadku nadal siedziałybyśmy w Starym Gradzie.

Wycieczka do Splitu

Następnego ranka udałyśmy się na plażę. Piorunsko wiało a my byłyśmy w naprawdę podłych nastrojach. Potem do nas dotarło – to Jugo. O 13:00 udałyśmy się promem do Splitu, gdzie miałyśmy trochę pozwiedzać coś przekąsić i spotkać się z Karlo – znajomym Tomiry ze studiów w Perugi. Spędziłyśmy naprawdę fantastyczne popołudnie, tylko niestety dość krótkie, bo już o 17:00 miałyśmy prom powrotny na Hvar, ostatni niestety.
Potem trochę pospacerowaliśmy, a następnie Tomira otrzymała od Karlo suszone figi i 2 litry oliwy z oliwek w plastikowej butli, która później przysporzyła jej wielu dylematów.
Na Hvar wróciłyśmy pięknym katamaranem i po dniu pełnym wrażeń poszłyśmy odpocząć … na basen. Wieczorem wyciągnęłam Tomirę na nocny spacer na plażę, ale Jugo dawał się we znaki, więc o 23.00 szukając dobrego miejsca żeby spędzić resztę wieczoru poszłyśmy na późną kolację: ja spaghetti a Tomira kalmary smażone z brokułami i ziemniakami. Oczywiście wino domowe było grane, więc do hotelu wróciłyśmy jak zwykle ululane.
Ostatniego dnia na Hvarze postanowiłyśmy być aktywne i wybrałyśmy się na fortecę Napoleona, tym razem żeby zwiedzić ją od środka. Jugo dawał czadu od samego rana, więc wszystkie zdjęcia są dość rozwiane. Ale widoki – przepiękne. Potem wybrałyśmy się na zakupy pamiątkowe – 3 kg lawendy proszę! Zakupiłyśmy też bilety na prom do Dubrownika, jak również nie byłabym sobą gdybym nie odstawiła akcji dokarmiania bezdomnych kotów. Niestety, widząc kociak jedzącego peta na ulicy nie mogłam się powstrzymać. Poszłyśmy do marketu, kupiłam pasztety, sardynki i zdobyłam nowych futrzanych przyjaciół.

Przeprawa promem do Dubrownika

Akcja pakowania poszła nam sprawnie i świadome konieczności wstawania bladym świtem położyłyśmy się spać o przyzwoitej porze. Na prom do Dubrownika dotarłyśmy bez większych przeszkód dobrze nam znaną drogą do Starego Gradu. Moja walizka przeżyła totalna destrukcję więc wciągając ją na 3 piętro naszego promu miałam ochotę się zabić. Prom generalnie reprezentował nieśmiertelny styl lat 70 tych z obsługa włącznie. 6 godzin upłynęło nam dość sprawnie, choć zbyt wiele rozrywek nie było. Poznałyśmy sympatycznego Australijczyka, którego potem jeszcze w Dubrowniku spotkałyśmy kilkakrotnie, Amerykanina Jeremay’a – dość ponurego, oraz Kanadyjczyka Chrisa, żołnierza zawodowego, gardzącego brakiem inteligencji Amerykanów. Próba spania na malutkich krzesełkach skazana była na porażkę.
Z portu w Dubrowniku odebrał nas Peter, nasz gospodarz i przetransportował do „Nice apartament in Lapad”. Czego by nie mówić, choć standard od Adriany znacznie niższy, łazienka miała przynajmniej drzwi a prysznic zasłonkę, więc nie mogłyśmy zaczekać.
Zaraz po ogarnięciu siebie i naszych tobołów udałyśmy się autobusem do miasta. Generalnie przeżyłam spory szok w związku z ruchem samochodowym. Na Hvarze prawie całe miasto było objęte zakazem ruchu pojazdów, nie było ulic w związku z czym przez tydzień nie widziałam auta. A w Dubrowniku jak w Warszawie… ruch, spaliny – masakra. Bilety autobusowe były gość drogie, w przeliczeniu na złotówki jakieś 4 zł za bilet godzinny, za dobowy 12 z groszami. Ale co robić.
Stare miasto absolutnie piękne, choć obie spodziewałyśmy się, że jest większe. Na późny obiad wybrałyśmy się na fantastyczną pizzę, którą zabrałyśmy jeszcze na wynos – na kolację następnego dni była jak znalazł. Obeszłyśmy trochę Stare Miasto i główną ulicę – Stradun, zdążyłyśmy się zorientować, że jest tu dwa razy drożej niż na Hvarze i wróciłyśmy do domu paść na twarze po całodziennej podróży.

Wyspy Elafickie

W niedzielę postanowiłyśmy wybrać się na rejs (cóż za odmiana!) na wyspy Elafickie. W mieście było totalnie gorąco, a na rejsie i na wyspach wiadomo – inny klimat. Za całodzienna wycieczkę z lunchem i napojami bez i alkoholowymi bez ograniczeń zapłaciłyśmy jakieś 35 EUR – taniocha! Obiadek był pyszny – ryba i kurczak z prostą sałatka, wino czerwone również, kapitan przemiły – udało nam się nawet sterować łodzią za to współtowarzysze podróży do odstrzału. Banda głośnych grubych francuskich waleni to nie jest to co lubię najbardziej, ale na szczęście większość czasu spędzałyśmy na wyspach z dala od nich.
Pod wieczór wróciłyśmy do miasta i po spokojny spacerze i lodach pojechałyśmy do domu. Otworzyłyśmy wino, odgrzałyśmy pizzę i debatując przy dokumencie o 11 września upłynął nam wieczór.
Przedostatniego dnia spotkałyśmy się z Maro, naszym chorwackim kontrahentem, który pokazał nam najlepsze knajpy na starym mieście oraz miejsca, gdzie można robić fajne eventy. Wiadomo jesteśmy na urlopie, ale jednak trochę w pracy. Przed spotkaniem z Maro Tomira uderzyła na mury obronne miasta, ja z upału się poddałam i postanowiłam w cieniu przy ice tea zaczekać na Maro.
Obiad pożarłyśmy po lewej stronie Straduna, tej ładniejszej, czystszej i mniej przerażającej niż prawej – brudnej z dzikimi wściekłymi kotami i podejrzanymi typami. Dla mnie góra krewetek smażonych, Tomira pałaszowała spaghetti z owocami morza, a na spółkę szamałyśmy talerz dalmacki.
Wieczorem postanowiłyśmy uskutecznić zżycie nocne w Dubrwniku, choć słyszałyśmy że jest nędza. No więc owszem – była nędza. wypiłyśmy po piwku, obejrzałyśmy ceremonię otwarcia mistrzostw w pływaniu i wróciłyśmy na nasz Lapad spakować się przed wyjazdem.
Ostatniego dnia Peter zawiózł nas elegancko na lotnisko – mniejsze niż nasz Dworzec Centralny, na którym przyszło nam spędzić kolejne 5 godzin jak się później okazało. Polscy turyści jak zwykle dali dupy i aż wstyd się było przyznać skąd się jest. Sklep wolnocłowy natomiast na medal. Tak tanich alkoholi czy jedzenia nigdy jeszcze nie widziałam.

Powrót do Polski

W wyniku ponad 3 godzinnego opóźnienia do Krakowa dotarłyśmy po 17.00. O 18.00 miałyśmy najlepszy i najszybszy pociąg do Warszawy. Paweł, syn naszego znajomego kontrahenta z Krakowa bardzo starał się nas dowieźć w korkach na czas. Na Dworzec wpadłyśmy 17.55 a przed nami jeszcze pokonanie całego dworca i 15 peronów. Ja z rozwaloną walizką postanowiłam się poddać. Ale w końcu Tomira pobiegła zatrzymać pociąg a ja miałam jakimś cudem przetransportować 2 gigantyczne walizki. BWE (Berlina – Warszawa Express) generalnie nie czeka na nikogo i jest najpunktualniejszym pociągiem. Ale nie kiedy MY mamy nim podróżować. Dzięki pomocy przemiłego faceta na peronie udało mi się wtachać walizki na peron i do pociągu i 18.01 ruszyłyśmy z Krakowa. Gdzie po godzinie jazdy odzyskałam dopiero czucie w rękach oraz oddech. W Warszawie byłyśmy planowo, o 20.30. I tak zakończyła się nasza wyprawa do absolutnie cudownej Chorwacji.
I jak Ci się podoba Hvar? Wybierasz się niebawem do Chorwacji? Masz pytania, na które nie ma odpowiedzi w tekście? Koniecznie daj znać w komentarzu! A jeśli spodobał Ci się ten wpis i uznasz go za wartościowy, będzie mi milo, jeżeli podzielisz się nim z innymi korzystając z kolorowych przycisków poniżej. Dziękuję!
Zapraszam Cie również na mój fan page na Facebooku Kto podróżuje ten żyje dwa razy, skąd dowiesz się gdzie aktualnie jestem i dokąd się wybieram. Do zobaczenia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.