Wat Phrathat Doi Suthep
Przylatujemy o czasie i po lunchu w hotelu Shangri La (gdzie również śpimy) jedziemy do Wat Phrathat Doi Suthep. Pogoda jest obłędna, piękne słońce, więc zdjęcia wychodzą bosko. To co zaskakuje, to złote rusztowania w okół remontowanej kopuły centralnej Świątyni. Do Wat Phrathat Doi Suthep (wstęp 1,5 USD) wjeżdżamy kolejką, natomiast schodzimy pięknymi schodami, gdzie zamiast poręczy są dwa piękne smoki. Wat Phra Doi Suthep ponoć wybudowana została – wg legendy – w miejscu, gdzie klęknął słoń, którego niegdyś wysłano w góry obwieszonego relikwiami Buddy. Szedł on, szedł aż stanął, zatrąbił, okręcił się trzy razy i ukląkł właśnie tu.
Lekcja gotowania po tajsku
Z Wat Phrathat Doi Suthep jedziemy do hotelu Four Seasons, gdzie przed kolacją czeka nas lekcja gotowania. Zespoły 15 osobowe i dwa dania – ja trafiam do grupy niezwykle ambitnych Japonek, które zabawę w gotowanie traktują niezwykle poważnie. W efekcie zajmujemy 2 m-ce, choć nie powiem, żeby dały mi się szczególnie wykazać. Niemniej jednak cieszę się, że dostajemy po tym ekspresowym kursie normalną kolację 🙂
Maesa Elephant Park
Następnego dnia mamy bladym świtem, tj. o 6 rano jechać do mnichów – na ofiarowanie jedzenia. Mój budzik jednak strajkuje i nie dzwoni, więc jestem zmuszona pominąć ten punkt planu dnia – udając się od razu na śniadanie. Po śniadaniu jedziemy do Maesa Elephant Park – sierocińca dla słoni, wyjątkowego miejsca, gdzie słonie oczywiście pracują, ale to nie turysta, a właśnie one są najważniejsze. Mamy okazję dowiedzieć się wiele nt. natury słonia, działalności sierocińca, są też zajęcia praktyczne – uczymy się jeździć na oklep, kierować słoniem, możemy też podziwiać ich niezwykłe talenty plastyczne 🙂 Słonie są bardzo utalentowane, jest tylko jeden mały problem – nie rozpoznają kolorów, więc kolory muszą im podpowiadać mahuci (opiekuni słoni). I tak, oczywiście, nie leży to w naturze słonia by malować, ale jakoś specjalna szkoda też im się nie dzieje. Obrazy są wystawiane na aukcje, można je też kupić na miejscu, cały dochód przeznaczony jest na funkcjonowanie sierocińca, jedzenie i ratowanie słoni.
Długie szyje
Wyruszamy na 45 minutowy trekking w góry, do wioski plemienia Karen, nazywanego plemieniem długich szyi. Pierwszy pierścień dziewczynka dostaje w wieku ok. 5 lat, i aż do 19 roku życia dokłada jej się kolejne, w których chodzi do końca życia. Wioska, jak również droga do niej, zachwyca niesamowitym nasyceniem kolorów, zieleń jest tu piękniejsza, niż gdziekolwiek do tej pory widziałam. Nie można się oprzeć wrażeniu, że wioska funkcjonuje dzięki turystyce, jednak dziewczyny się tu nie przebierają tylko na potrzeby turystów. Północna Tajlandia stała się azylem dla birmańskich długich szyj, uciekających przez juntą wojskową.
Wizyta w tajskim sierocińcu
Kolejnym punktem wyjazdu jest wizyta w sierocińcu, tym razem takim normalnym, dla dzieciaków. Realizujemy w ten sposób koncepcję CSR (corporate social responsibility) dając coś od siebie lokalnej społeczności. Otóż post tour do Chiang Mai był dodatkowo płatny 150 USD za osobę i te pieniądze w całości przekazaliśmy sierocińcowi (w sumie ok. 12.500 PLN). A dzieciaki w podziękowaniu przygotowały dla nas występ artystyczny. Część z nich jest tu tylko w ciągu dnia, kiedy rodzice pracują, inne straciły rodziców a jeszcze inne nie dość, że straciły rodziców to jeszcze są zarażone wirusem HIV. Wizyta wywołała dużo emocji, po obu stronach.
Tajskie parasolki
Wracając zatrzymujemy się w centrum rękodzieła Bo Sang, gdzie wyrabia się piękne parasolki, z których Chiang Mai słynie. Jak to w takich miejscach mamy możliwość podglądać poszczególne etapy tworzenia tych cudeniek.
Zapraszam Cie również na mój fan page na Facebooku Kto podróżuje ten żyje dwa razy, skąd dowiesz się gdzie aktualnie jestem i dokąd się wybieram. Do zobaczenia!