Maroko, ileż to raz 'przeszło mi koło nosa’, zanim w końcu mogło się pojawić na mojej mapie podróżniczych zdobyczy! A ciągnęło mnie tak od dawna, jeszcze nawet przed Tunezją, jako kraj egzotyczny, orientalny, trochę dziki… Maroko kojarzy mi się z kolorami, zdecydowanymi, odzwierciedlającymi konkretne miejsca i odczucia. Biały, niebieski, czerwony, każdy ma swoje miejsce i każdy pochłania odwiedzającego w całości. Biały to symbol Casablanki, której akurat podczas tej wizyty w Maroku nie miałam okazji zobaczyć (jeszcze!), niebieski to Essaouria (lub As Sawira), przepiękne miasto portowe, gdzie wystarczy posiedzieć 2 – 3 godziny by poczuć się jak u siebie, czerwony jest natomiast Marrakesz, dumny i głośny jak na ogromną metropolię przystało.
Agadir
Bazą wypadową stał się Agadir, który nawet jak na miasteczko stricte turystyczne jest całkiem w porządku, chociaż jedynym zabytkiem w mieście są ruiny starej twierdzy (kazby) z XVI wieku. Tylko tyle ocalało z potężnego trzęsienia ziemi w 1960, podczas którego w ciągu 15 sekund z powierzchni ziemi zniknęło prawie całe miasto. Nad miastem, na wzgórzu góruje arabski napis trochę a’la Hollywood, który oznacza: „Bóg – państwo – król”, zarówno w ciągu dnia jak i wieczorem robi on duże wrażenie.
Promenada nadmorska ciągnie się przez kilka kilometrów i z naszego hotelu, położonego w sumie najdalej od centrum w ciągu 1-1,5 h można spacerem nią dojść do centrum i portu. Po drodze znajdują się oczywiście inne hotele, sklepiki, restauracje, jednak – choć istotnie byłam przed głównym sezonie – nie ma tego zbyt wiele, zbyt nachalnie. I dobrze. Wieczorem po promenadzie chodzą ochroniarze incognito, więc można się czuć bezpiecznie. Poza tym prawo w Maroku i policja bardzo pilnują aby turyści, szczególnie turystyki, nie były zaczepiane. lokalny może mieć z tego powodu wiele nie przyjemności lub/i zapłacić nie mały mandat. Dlatego jako dwie baby czujemy się dość bezpiecznie, jedynie musimy się oduczyć uśmiechać do ludzi na ulicy, bo to jednak zachęta do rozmowy, a przecież i coś kupić na pewno by się dało.
Transport w Maroku
Taksówki
Anyway, jeśli jesteśmy trochę dzicy albo łazić nie lubimy, bierzemy taxi. Mamy do wyboru dwa rodzaje, niestety z uwagi na małą liczebność grupy – patrz dwie sztuki – mogłyśmy się przejechać tylko małą, czerwoną, której oczywiście nigdy przenigdy nie łapiemy pod hotelem. Ruszamy 4 litery trochę dalej i machu mach – taxi podjeżdża. W obrębie Agadiru – części turystycznej kurs nie powinien przekroczyć 20 dirhamów czyli 2 euro. Choć poruszałyśmy się też po części zdecydowanie nie turystycznej i za taką samą kwotę. Drugi typ taksówek to stare mercedesy (chyba ten model 280 CE W 123) w różnych kolorach, ale obowiązkowo musi jechać więcej osób – 5, także tą nie miałyśmy okazji się przejechać.
Wynajem samochodu
W temacie przemieszczania się nie można zapomnieć o wynajmie auta, na jeden dzień kosztuje to mniej więcej 450 dirhamów + paliwo, oczywiście takie podstawowe auto 5 drzwiowe z klimą, żadne szaleństwo. Kiedy wynajmujemy auto w hotelu, podstawiają je (a to jest w każdym kraju widzę inaczej) z prawie pustym bakiem, tyle tylko żebyś dojechała na stację. Na naszą wycieczkę do Essaouiry (ok. 180 km w jedną stronę) wystarczył nam cały bak za 250 dirhamów.
Jeśli wolisz wynająć auto z wyprzedzeniem, skorzystaj z Rentalcars! Droga do Essaouiry normalnie zajmuje pewnie ze 2,5 – 3h, ale jak to w arabskim kraju – trzy baby w wypożyczonym aucie w tym jedna platynowa blondynka nie mogły ujść wadze drogówce 🙂 Zatrzymano nas 3 razy z czego dwa razy dostałyśmy mandat po 30 euro każdy za przekroczenie prędkości. Ważna uwaga: prędkość można zmierzyć po bożemu czyli suszarką, ale można również 'na oko’, a za każde nadużyte 1-10 km mandat wynosi 30 euro. Z władzą się nie dyskutuje, bo nic to nie daje, a jedynie można skończyć na komisariacie gdzie finalnie i tak się zapłaci – szkoda czasu. Płatność w dirhamach albo w euro – dla władzy waluta nie ma znaczenia 🙂
Essaouira
Essaouira jest przepięknym portowym miastem, w kolorach biało – niebieskich. Wieje tu momentami jak w kieleckim, ale przy temperaturze prawie 30 stopni to nawet wytchnienie. Zaczynamy od starego portu, gdzie do dziś remontuje się statki rybackie, następnie przez mury obronne wchodzi się do miasta. Wąskie uliczki, jasnobeżowe kamienice, kolorowe przyprawy i bardzo sympatyczna atmosfera. Oczywiście jak wszędzie wzbudzamy trochę zainteresowania, bo turyści w Essaouirze wcale nie pojawiają się stadami, ot tak pojedyncze osoby jak my, ale bez przesady. Masakryczna ilość kotów: małych dużych i kolejnych w produkcji. Koty w Maroku są bardzo szanowane i dba się o nie, nawet o te typowo uliczne (choć o odławianiu i sterylizacji niestety nikt nie słyszał). Wszystko przez legendę o Mahomecie, którego ugryzł pies, a kot był tym który wylizał mu rany i tym samym go uleczył. Oczywiście z logicznego punktu widzenia to bzdura, ale kto by dyskutował z legendami 🙂
Po wsunięci maksymalnie lokalnego kebaba i kolejnej porcji miętowej herbaty idziemy się przejść po bazarze. Przyprawy usypane w kolorowe stożki, kolorowe obrazy, warzywa, owoce, mięso – tu też ciekawostka, surowemu mięsu, nie ważne jak imponujących byłoby rozmiarów, nie wolno robić zdjęć, Muzułmanie wierzą, że od zdjęcia mięso się psuje i mogą próbować Wam je wcisnąć. W drodze powrotnej do Agadiru napotykamy stadko wielbłądów pasące się wśród drzewek arganowych. Kwintesencja Maroka.
Marrakesz
Drugim miejscem oczywiście obowiązkowym jest Marrakesz – zwany czerwonym miastem, położony ok. 250 km od Agadiru. Określenie czerwone miasto bierze się od rdzawego koloru murów, a te z kolei wraz z drogami i domami wg legendy przybrały czerwony odcień od krwi, jaka przelewała się w straszliwej wojnie podczas wznoszenia w sercu miasta meczetu Kutubija (którego 77 m minaret do dziś góruje nad miastem). W kwietniu było dość ciężko, suche pustynne powietrze, ok 30 stopni ciepła, przyznaje, że nie wyobrażam sobie zwiedzania tego miasta w lipcu, kiedy temperatura w cieniu sięga 50 stopni.
Dżemaa al Fna
Główny plac w starej części miasta – Dżemaa al Fna wraz z sukiem (bazarem) to główne punkty miasta. Na placu w ciągu dni siedzą pojedyncze niedobitki sprzedające olejki arganowe, durnostójki dla turystów czy świeżo wyciskane soki z pomarańczy. Co do tych ostatnich – przestrzegam, biorąc pod uwagi temperaturę, warunki przechowywania i przygotowania oraz ogólny poziom sanitarny równie dobrze moglibyście napić się wody z kałuży. Oczywiście – pod kątem turystów – czekają również zaklinacze węży (którzy dręczą to biedne kobry pozbawione mało humanitarnie kłów jadowych) albo właściciele małpek, z którymi za 10 euro można zrobić sobie zdjęcie. Niehumanitarne, głupie i przykre, że biały człowiek najczęściej 'z zachodu’ wspomagają dręczenie zwierzęcia na potrzeby fotki. Ech.
Dopiero wieczorem i nocą, kiedy temperatura znacznie spada plac zapełnia się i turystami i lokalnymi, którzy schodzą się całymi rodzinami. Tu zawsze coś się dzieje, a to akrobaci, a to żonglerka, gra muzyka. Marokańczycy nie spędzają wieczorów przed telewizorem więc jest to dla nich okazja do spędzenia razem trochę czasu. Suk ogromny, w większości nastawiony na turystów, ale jeśli zajdzie się dostatecznie daleko trafimy również na część dla lokalnych.
Szkoła teologiczna Ben Youssef Madrassa
Idąc dalej trafimy do – wg mnie – najpiękniejszego miejsca w Marrakeszu jeśli chodzi o architekturę: Szkoła teologiczna Ben Youssef Madrassa, największa w Maroku. Zbudowana w XIV wieku, jako konkurencja dla Imamów z uniwersytetu teologicznego w Fezie. Działalność edukacyjną zakończono w 1960 roku, a w 1982 stał się publicznym zabytkiem. przynależny do szkoły akademik miał aż 130 cel/dormitoriów, jednak wewnątrz budynek nie robi już takiego wrażenia, natomiast fronty, mozaiki, drewniane drzwi – po prostu fenomenalne!
Kuchnia marokańska nie stała się szczególnie bliska memu sercu, jakoś tadżin nie podbił moich kubków smakowych, choć harira już owszem – zupa z fasoli, soczewicy, gotowana na jagnięcinie. W Maroku mawia się, że taką zupę serwuję się tym, którzy nie zdążą wrócić do domu przed nocą. Na pewno jednak moje serce podbiła herbata miętowa, choć i tak troszkę zmodyfikowana bo niesłodzona. Typowa mała szklaneczka miętowej herbaty jest posłodzona niemal na ulepek, ponieważ w Maroku cukier uważany jest za symbol szczęścia i dobrobytu. Co prawda jeszcze nie miałam się okazji przekonać co do smaku, bo wciąż nie otworzyłam słoika, ale przekonywano nas, że czymś co jest na pewno mocno tutejsze to kiszone cytryny w za. lewie. Kupiłam za grosze w markecie, ale jeszcze okazji nie było (a ponoć doskonałe do grilla).
Islam a produkcja wina
Jak wiadomo w muzułmańskim raju spożywanie alkoholu jest zakazane, dlatego nie jest on sprzedawany w zdecydowanej większości restauracji oraz w sklepach spożywczych. Można go kupić tylko w supermarketach lub w nielicznych licencjonowanych punktach sprzedaży w dużych miastach oraz w restauracjach lepszych hoteli. Jednak mimo zakazu picia alkoholu Maroko stało się jednym z największych producentów wina w świecie islamskim. Jednym z nich jest wino zwane szarym, ale nie dajcie się zwieść – u nas jest to po prostu wino różowe, nie smakuje wyjątkowo inaczej od naszego. Piwo, którego warto spróbować to Stork i Flak Specjale.
Złoto Maroka – olej arganowy
W trakcie wizyty w Marrakeszu na suku przy Dżemaa al Fna odwiedziliśmy aptekę berberyjską – oczywiście miejsce dostosowane na potrzeby turystów – z jednym ze sprzedawców mówiących po polsku włącznie, ale nie w tym rzecz. Maroko słynie z produkcji dobrych i naturalnych kosmetyków, oczywiście w większości na bazie oleju arganowego – złota Maroka. Dzięki bardzo dużej zawartości witaminy E działa opóźnia proces starzenia, wzmacnia włosy i paznokcie, ma działanie przeciwzapalne i przyspieszające gojenie się ran, silnie nawadnia skórę. Marokańczycy radzą, że najlepiej smarować nim całe ciało, łącznie z włosami. Olej może być też używany do gotowania. Obniża poziom cholesterolu, poprawia krążenie i wspomaga naturalną odporność organizmu. Jeśli chodzi o olej kosmetyczny odróżniamy zasadniczo trzy zapachy:
- koza (bowiem olej powstaje z przetartych orzechów wcześniej przetrawionych przez te urocze stworzenia),
- orzech (też potrafi być dość mocny, ale zawsze lepszy niż koza),
- grejpfrutowy lub pomarańczowy, czyli ten najbardziej przetworzony, ale też zdatny do użycia w cywilizacji 🙂
I jak Ci się podoba Maroko? Wybierasz się niebawem? Masz pytania, na które nie ma odpowiedzi w tekście? Koniecznie daj znać w komentarzu! A jeśli spodobał Ci się ten wpis i uznasz go za wartościowy, będzie mi miło, jeżeli podzielisz się nim z innymi korzystając z kolorowych przycisków poniżej. Dziękuję!
Zapraszam Cię również na mój fan page na Facebooku Kto podróżuje ten żyje dwa razy, skąd dowiesz się gdzie aktualnie jestem i dokąd się wybieram. Do zobaczenia!
Bylam w grudniu 2016 w Marroko i uważam, że jest warte polecenia. Jak bedzie w koncu tunelm miedzy Hiszpania i safari bo sa takie plany to moze znowu sie zdecyduje w zimie odwiedzić.
…najwieksza miete poczułam do essaouiry… podbiła moje serducho <3
Herbata miętowa w Maroku jest wyśmienita ale kawka wspaniała
Zgadzam się w pełni 😛 Herbata miętowa pierwsza klasa, choć nie wiem czym ponownie zniosłabym tyle cukru, a jedzonko faktycznie mnie także jakoś mnie nie porwało 😛
Smak herbaty z mięty Maroka do dziś czuję, a byłam 2014 r. Nie spomne o tadżinie
Ja pamietam ślimaki które jadłem na jednym z bazarów,nikt się nie skusił z grupy,tylko ja. Były naprawdę pysze i przeżyłem jak widać
mięte lubie , a herbate mietowa mozna w biedronce kupić , ale na pewno ta z Marakeszu jest lepsza bo nie torebkowa 😉 chyba
Dokładnie, jest liściasta, ale jak się skończy, to i biedronkowa ujdzie 🙂
Kto podróżuje ten żyje dwa razy herbaciarnie sklepy sa w Auchan i Promenadzie
a ja bardzo lubiłam tadżina, smakowały mi kebaby, placki.. więcej o kuchni i samym Maroku na blogu też u mnie 🙂