Skip to main content

TOP 10: Przygody w podróży #1

Udzielając ostatnio wywiadu do gazetki pracowej koleżanka zapytała mnie o takie najlepsze, najciekawsze przygody jakie przytrafiły mi się na trasie. Faktycznie, trochę tego było, dlatego postanowiłam stworzyć coś w rodzaju listy TOP 10 najlepszych przygód z podróży.

Słonie jeszcze śpią

Kambodża – Siem Reap – październik 2008

Podczas mojego pierwszego wyjazdu z grupą do Azji w ramach programu pobytu w Kambodży, konkretnie w Siem Reap, mieliśmy atrakcję tzw. fakultatywną czyli nieobowiązkową, a była to przejażdżka na słoniach o wschodzie słońca na terenie Angkor Wat (słynnego kompleksu świątynnego). Pobudka o 4 rano, na całe szczęście z 20 osobowej grupy zebrało się tylko 5 chętnych. Pojechaliśmy z naszym lokalnym przednikiem Tapem tuk tukami do Angkor Wat. Sam kompleks świątynny jest dość duży, także pokonujemy dzielnie kolejne alejki, upewniam się jeszcze u przewodnika czy są słonie, powtarza ciągle, że jeszcze kawałek, dochodzimy w końcu do punktu docelowego, przewodnik ustawia nas przed świątynią i nakazuje podziwiać wschód słońca. Coś mnie tknęło, pytam go raz jeszcze „Ale gdzie są słonie?” Na co przewodnik z rozbrajającą miną mówi: „Ale jakie słonie?” Okazało się, że na słoniach można pojeździć dopiero po śniadaniu podczas wizyty w sąsiednim Angkor Thom. Lekko spanikowana pytam czy w Siem Reap gdziekolwiek o 4:30 są jakieś słonie, na których można pojeździć, na co Tap z lekkim podkpiwaniem w głosie, że nie, bo słonie o tej porze śpią i przed 8 rano nie ma opcji, żeby gdzieś dało się na nich przejechać. Możemy to zrobić dopiero po śniadaniu. Świetnie! Bliska morderstwa na obywatelu Kambodży wzięłam dwa oddechy i z najpiękniejszym uśmiechem na jaki było mnie stać ruszyłam powiedzieć Gościom, że w tej chwili obejrzą tylko piękny wschód słońca, a na słoniach pojeżdżą po śniadaniu. A ponieważ wycieczka była dodatkowo płatna 15 USD to ja stawiam. Dzięki temu obeszło się bez linczu za pobudkę bladym świtem!

Statek nie zając, a może jednak?

Wietnam – Zatoka Ha Long – październik 2008

Z tą samą grupą kilka dni wcześniej byliśmy w Wietnamie. W trakcie drogi z Hanoi do Zatoki Ha Long (ok. 150 km) zatrzymaliśmy w się w lokalnym centrum rękodzieła. To był błąd, bo oczywiście czas wolny 45 min okazał się absolutnie niewystarczający, żeby obejrzeć wszystkie cudowne durnostójki, szmatki i kilimy. Finalnie wyjechaliśmy stamtąd ze sporym opóźnieniem, którego nie dało się nadrobić po trasie,, więc do portu skąd odpływał nasz statek, który miał nas zabrać na 2 dniowy rejs po Zatoce Ha Long (Zatoka Spadających Smoków) docieramy 10 min po czasie.

Ponieważ nasza cała wyprawa trwała prawie dwa tygodnie każdy wyposażony jest w ogromną walizę i tysiąc innych gratów. Stoimy z tym wszystkim na pomoście i ze zdziwieniem patrzymy jak statek odpływa i wcale ani myśli na nas czekać. Dopadamy więc jakiegoś lokalsa z małymi łódeczkami, pakujemy ludzi i te wszystkie walizki,graty i gonimy uciekający nam statek. Przesiadka w trakcie płynięcia z walizami kosztuje nas niemało wysiłku, ale po 20 minutach jesteśmy wszyscy na pokładzie. Goście lekko zbulwersowani patrzą na mnie wyczekująco. Nie pozostało mi nic innego jak uśmiech firmowy numer 5 i małe kłamstwo, że musieliśmy trochę odpłynąć i przesiąść się na statek dalej od brzegu, bo w innym wypadku osiedlibyśmy na mieliźnie w porcie. Ponieważ Goście wydawali się usatysfakcjonowani odpowiedzią, ruszyłam do kapitana statku wyjaśnić, dlaczego odpłynęli bez nas. Okazuje się, że Wietnamczycy to nieprawdopodobnie punktualna nacja i pomimo, iż stanowiliśmy 70% obłożenia statku uznali 10 minutowe spóźnienie za zbyt długi czas oczekiwania. Więcej, chcieli nas obciążyć karą 100 USD za każdą osobę. Bliska mordu na obywatelu Wietnamu tym razem pozostawiłam ten temat naszemu przewodnikowi Hanowi, który swoim stoickim spokojem oczywiście wszystko załatwił na naszą korzyść. Bo w Azji, moi drodzy, nie wolno się denerwować, a w Wietnamie – spóźniać!

Dwie baby wchodzą do baru

Do Birmy, która nadal znajduje się pod rządami junty wojskowej, wybrałyśmy się z moją przyjaciółką z pomocą lokalnej agencji, która załatwiała nam kierowcę, spanie i przewodników w każdym z odwiedzanych miast. Posiłki jednak miałyśmy we własnym zakresie i zaraz po przylocie do Rangunu, ogarnięciu się w hotelu i wymianie waluty na lokalną wyszłyśmy lekko spłoszone ogólną ciemnością w mieście o godz. 18 w poszukiwaniu jedzenia. Wycieczka w prawo od hotelu nic nie dała, poza jakąś mocno lokalną speluną, wycieczka w prawo nie dała nawet tego, więc postanowiłyśmy wrócić do speluny. Aby nakreślić obraz sytuacji: jesteśmy dwie baby, turystki, Anka najbielsza z białych, ja nieco już smagana słońcem, na głowach mam chustę/turban, bo fryz po podróży wiadomo jaki jest, obie mierzymy ok. 180 cm. Wchodzimy do baru, gdzie siedzą sami faceci wpatrzeni w TV, szczeki im opadają, ale stwierdzamy, że chyba można wejść. Wysyłają kelnera, żeby zebrał od nas zamówienie. Na migi wychodzi nam, że kurczak z ryżem i dwa browce. Panowie nie spuszczają nas z oczu, a my czujemy się jak małpy w zoo.
Przyszło piwo – pierwszy szok – baby i jeszcze lokalne litrowe piwo wtrąbią na hejnał. Przyszło jedzenie – drugi szok, bo jedzą (tak po prostu). Dosłownie każdy nasz ruch wywoływał poruszenie w knajpie. Finał finałów, jak po jedzeniu, dudniąc browara zapaliłam papierosa. Tego już było dla nich za dużo, wysłali jakiegoś bardziej kumatego na zwiady – skąd jesteśmy, co tu robimy itd. Językowo było ciężko, ale finalnie udało nam się wytłumaczyć z jakiej części świata jesteśmy i po co przyjechałyśmy do Birmy. Naturalnie do końca posiłku byłyśmy obserwowane, a wychodząc zastanawiałyśmy się, ilu z nich za nami podąży 🙂 Był to najdziwniejszy posiłek ever!

Stopem na herbatę

Na plantacje herbaty w Ranau zdecydowałyśmy się z moją kumpelą Agą spontanicznie, kiedy się okazało, że w Kota Kinabalu najlepsze jest to, że można stąd wyjechać. Najpierw udałyśmy się do lokalnej agencji, ale 300 MYR od osoby za całodniowy wypad do Sabah Tea garden (oddalonego od KK o ok. 130 km, gdzie wstęp jest za free), nawet z prywatnym kierowcą jakoś nas nie przekonało. Recepcjonistka z naszego hostelu poradziła nam udać się na Long Distance Taxi, czyli busiki kursujące między miastami. Ustaliłyśmy z kierowcą, że następnego dnia ok. 7 rano odjeżdżamy i kosztuje to całe 20 MYR za głowę. Naturalnie jesteśmy w Azji i tak naprawdę żadne rozkłady tu nie obowiązują, więc jak się busik zapełni to się jedzie. Nam oczekiwanie na komplet pasażerów zajęło w sumie godzinę, bo oczywiście byłyśmy 6:45. Niecałe 3 godziny później docieramy do Ranau, kierowca za dodatkowe 15 MYR za głowę zawiezie nas z Ranau na same plantacje (18 km) i tym sposobem unikamy wspinania się w samo południe pod masakryczną górę. Na plantacjach spędzamy trochę czasu, pałaszujemy obiad, musimy się jednak wyrobić na dworzec w Ranau na powrotnego busa do KK, więc kombinujemy jak pokonamy te 18 km. W sumie mamy baaardzo dużo czasu, od biedy pokonamy to pieszo (ha! W tym klimacie nie wiem co ja sobie myślałam).
Ledwo zaczynamy schodzić z góry w stronę szosy jak zatrzymuje się pierwsze auto, którego lokalni pasażerowie oferują, że nas zwiozą na dół. W sumie poszło szybko, zawsze jeden kawałek drogi za nami, poza tym ludzie bardzo sympatyczni, mówiący dobrze po angielsku, pierwsi, którym nie trzeba było tłumaczyć, że Poland to nie Holand, bo byli w Krakowie. bardzo miło 🙂 Przy szosie jednak się rozstajemy, bo nie jadą do Ranau. Ustalamy w którą mańkę na pewno mamy iść i ruszamy machając automatycznie na każdy przejeżdżający samochód. Nie minęło 5 minut jak zatrzymał się dość mocno nadgryziony zębem czasu van, nie  jesteśmy przekonane, ale jest naprawdę gorąco i nie możemy być wybredne. Na migi ustalamy z panem, że do Ranau i jedziemy. Na wszelki wypadek cykamy sobie fotkę telefonem do wysłania na FB, gdyby jednak pan postanowił być seryjnym mordercą 🙂
Okazuje się jednak, że na porządniejszego człowieka nie mogłyśmy chyba trafić, zawiózł nas pod sam autobus niemalże i pomachał na do widzenia. Dzięki tej przygodzie przekonałyśmy się do poruszania po Borneo stopem i jeszcze kilkakrotnie korzystałyśmy z tej formy transportu.

Yes yes yes – na Borneo wszystko jest na Tak!

Borneo – Kota Kinabalu – październik 2012

Innym razem kiedy postanowiłyśmy skorzystać z lokalnego transportu chciałyśmy dotrzeć do jednego z meczetów 3km od centrum Kota Kinabalu i wielkiego Akwarium. Strona promująca turystykę w Sabah była niezwykle dobrze przygotowana, miałyśmy wydruk z godzinami otwarcia wszystkich atrakcji oraz z namiarami jak się do nich dostać korzystając z komunikacji miejskiej. Udałyśmy się więc zgodnie z instrukcjami na dworzec autobusowy i odszukałyśmy grzecznie autobus 5A, właściwie nawet nie autobus co mini bus. Od rana lało jak z cebra, więc po dworcu poruszałyśmy się między wielkimi kroplami deszczu. Jako jedyne turystki zaznaczmy.

W busie siedzi kilka osób, ale oczywiście ni w ząb nie mówią po angielsku. Idziemy do kierowcy, pokazuje mu meczet, pokazuje palcem na bus czy dojedziemy (prościej się nie da!) na co kierowca YES OK. Tak więc wsiadamy i czekamy, bo jak zwykle na pusto nikt nie jedzie, musi być komplet pasażerów. Jak na warunki azjatyckie czekamy tylko 20 min. Jedziemy jakieś 20 min obrzeżami miasta kiedy widzę w oddali jakieś minarety. Ale migają szybko i znikają, w końcu jesteśmy w kraju muzułmańskim – meczetów jak mrówków, nie musi to być ten. Poza tym zafiksowałyśmy się, że 5A dowiezie nas do celu, bez konieczności wysiadania wcześniej. Po kolejnych 20 min, kiedy już zupełnie wyjechaliśmy za miasto, dochodzimy do wniosku, że jednak chyba coś jest nie tak, ale postanawiamy dojechać do celu i najwyżej wrócić taksówką jak każdy grzeczny turysta powinien. Dojeżdżamy na dworzec autobusowy do Menggatal, małego miasteczka, w którym pomimo rekonesansu nie znajdujemy (szanse były niewielkie) ani meczetu ani akwarium. Za to atrakcją jesteśmy pierwszorzędną. Siadamy na herbatę i próbujemy rozwikłać gdzie jesteśmy, w końcu postanawiamy wrócić tak samo jak przyjechałyśmy i zacząć wyprawę od nowa. Tym razem 5A to duży autobus a koleś sprzedający bilety wydaje się całkiem kumaty.

Pokazuje meczet, którego szukamy, na co on, że to daleko, że tam nie jedzie, dobra, wracamy do miasta. Duży autobus zatrzymuje się mniej więcej co 50 metrów, Malezyjczycy są niezwykle leniwi, więc fizycznie czegoś takiego jak przystanek nie ma. Kiedy znowu widzę minarety postanawiamy zaryzykować i iść po prostu w tym kierunku. Oczywiście okazało się, że 10 min szybszego spaceru i jesteśmy w poszukiwanym przez nas meczecie. Dla nas takie odległości to rzut beretem, dla nich – trasa nie do pokonania pieszo. Dzięki temu dowiedziałyśmy się co w rozumieniu malezyjskim znaczy 'daleko’. Niestety, ponieważ szukanie meczetu zajęło nam łącznie kilka godzin akwarium musiałyśmy odpuścić, ale za to założę się, że żaden turysta na Borneo poza nami do Menggatal nie dotarł 🙂

Stopem na sygnale

Podczas pobytu na chorwackiej wyspie Hvar w mieście Hvar, która to wyspa ma 68 km na 10 km a samo miasto można obejść 2 razy w godzinę, postanowiłyśmy wybrać się do Starego Gradu, miejsca z którego i tak finalnie miałyśmy odpływać za kilka dni promem do Dubrownika. Dobrze więc zrobić rekonesans. Połączenie autobusowe było bardzo wygodne i niedrogie, ok. 11:00 zajechałyśmy na miejsce i z pewną dozą niepokoju stwierdziłyśmy, że autobus powrotny mamy JUŻ o 14:30 – i jak my zdążymy wszystko zwiedzić? Godzinę później zobaczyłyśmy już wszystko, wypiłyśmy kawę a na obiad jest nieco za wcześnie i za gorąco.

Idziemy więc na przystanek, a następnie postanawiamy iść w stronę domu szosą. Jak coś uda nam się złapać do dobrze, jak nie to … tego właściwie nie przemyślałyśmy 🙂 Długo nie trwało, jak zatrzymało się auto z wypożyczalni, para również turystów podwiozła nas, ale tylko do portu, do domu nadal daleko (Stari Grad – Hvar 20 km). Kontynuujemy więc pieszo szosą, jest 13:00 i upał staje się delikatnie mówiąc palący, jakieś 40 stopni. Idziemy dzielnie gęsiego, nikt się nie chce zatrzymać, mijamy zasuszonego, potrąconego kota i przez myśl mi przebiega, że jeszcze trochę i skończymy jak on, kiedy zatrzymuje się ambulans. Kierowca kompletnie nie mówi po angielsku, dogadujemy się tylko co do miejsca docelowego. Jesteśmy bardzo szczęśliwe, że już nam się mózg nie lasuje, ale mamy większy problem: droga to same serpentyny z ograniczeniem do 30-40km/h a nasz wybawca zapierdziela ponad 100 km/h. Lekko przerażone uspakajamy się tym, że w razie co – karetka już jest na miejscu 🙂 Półgodziny później lekko zielone, na miękkich nogach wysiadamy w Hvarze i do kolacji staramy się uspokoić żołądki 🙂 Następnym razem, przed wyruszeniem gdziekolwiek, sprawdzamy dokładnie opcje powrotów.

Kto kogo okradł?

Hiszpania – Madryt – marzec 2008

Do Madrytu przyjechałam służbowo z grupą innych pracowników biur podróży, poznać lokalną infrastrukturę, hotele, atrakcje, tzw. study tour. Koleżanka z biura wcisnęła mi przed wylotem kilkanaście dolarów, żebym jej jakiś tusz do rzęs an bezcłówce kupiła, poza tym w portfelu miałam kilkadziesiąt euro i ze 20 zł, których jeszcze nie przepakowałam. Tak też inteligentnie wybrałam się z koleżanką na Puerta del Sol – główny plac w Madrycie – na kawę. Siedzimy sobie na zewnątrz, popijamy kawkę kiedy podchodzą do nas dwie Romki z kwiatkami i zaczynają coś pitolić o jakimś koncercie wieczorem i że te kwiatki to dla nas i żeby im po 1€ za to dać.

Iwona miała monetę pod ręką, ja wyjęłam portfel z wymienionymi wcześniej walutami i podałam jej 1€. Nie pytajcie mnie, bo do dziś nie wiem jak to zrobiła. Wiem tyle, że odkładam portfel do torebki i dowcipkuje, że śmiesznie by było, gdyby mnie okradła i nagle patrzę do portfela, a tam pusto! Wszystkie waluty zniknęły. To, co zrobiłam zaraz potem było kwestią impulsu, rzuciłam Iwonie torebkę i w długą za Romkami, dogoniłam je kilkadziesiąt metrów dalej, złapałam za chabety i zupełnie bez sensu po polsku wydarłam się, że ma oddawać kasę. Naturalnie mnie nie zrozumiała, ale wiedziała o co chodzi, więc dała mi kilkadziesiąt euro zmiętych w dłoni. Biorę liczę, nie zgadza mi się, doganiam ją znowu i to samo – oddawaj kasę, więc znowu mi wciska banknoty. Dokładnie nie wiedziałam ile mam USD a ile EUR, przy buzującej adrenalinie próbuje dodawać aż w końcu wychodzi mi, że chyba jest ok 🙂 Jeszcze w lekkim szoku wróciłam do stolika, do koleżanki i kawki i pomyślałam sobie – kto wie? Może jakbym poszarpała jeszcze z raz to bym na tym zarobiła? 🙂 Kilka dni później idąc na dworzec kolejowy Atocha starsza kobita lała torebką i pluła na Romkę, która, wg babci krzyków, właśnie próbowała ją okraść. Moja złodziejka i tak miała szczęście, że rozprawiłam się z nią sama i bez przemocy.

Foto foto, just foto

Bali jest piękną wyspą, ale ludzie już tacy piękni nie są i mam tu głównie na myśli ich paskudne charaktery. Indonezja to jeden z najbardziej skorumpowanych krajów na świecie i na Bali widzimy to co chwilę: w hotelu, w sklepie, gdy nasz samochód zatrzymuje policja, czy w świątyni. Tak, tak, w świątyni też, a jakże, szczególnie jeśli turyści tak tłumnie walą drzwiami i oknami do Świątyni Besakih – matki wszystkich świątyń na wyspie. Besakih to tak naprawdę duży kompleks świątynny, bilety kupuje się u podnóża wzgórza, a następnie kilka minut podjeżdża na parking. Stamtąd już do samej świątyni idzie się na pieszo. Ale, ale nie tak prędko, pomimo, że mamy bilety musimy iść do budki koło parkingu gdzie kolesie z 4 desek zbili sobie kontuar i nabazgrali na nim Ticket control. Uprzedzone przez naszego lokalnego kierowcę mamy odegrać scenkę pt. dwie debilki i okazując bilety (których nie mają prawa sprawdzać) powtarzać, że my na foto just foto, żeby nie wcisnęli nam przewodnika za 30 USD, który – jak twierdzą –  jest obowiązkowy.

Początkowo Anka piękną angielszczyzną odpowiada na pytanie skąd jesteśmy, ale kiedy szturcham ją w bok się opamiętuje. Koncertowo więc palimy głupa, co nie jest łatwe, jeśli rozumiemy co do nas mówią po angielsku np. no guide no ticket. Kiedy mój poziom irytacji wspina się w okolice Giewontu, w końcu odpuszczają, oddają nam bilety i możemy iść. Kawałek dalej wchodzimy już na faktyczny teren świątyni, pojawia się następny cwaniak – że niby od kontroli biletu, bierze, pacza, i znowu, że przewodnik jest obowiązkowy. Patrzymy na niego morderczo i już bez krępacji po polsku Kurwa, czego on znowu chce, ja już nie mam siły, jacy oni są męczący i patrzymy na niego tak pytająco/debilnie jak się tylko da, wyciągam łapę po bilet – bo przecież jak nie wezmę  z powrotem to zaraz następny się pojawi i za brak biletu nas zatrzyma a wtedy to już nie wytrzymam – chłop odpuszcza wariatkom i oddaje nam bilety. Jesteśmy już co prawda nieźle wkurzone i ciężko nam się skupić na miejscu, w którym jesteśmy a jest naprawdę piękne. Kiedy dochodzimy do szczytu wzgórza ze świątynią Anka ma już focha na Besakih i nie wchodzi, zostawiam jej plecak i idę dalej. Ołtarz, posągi, jakiś cieć zamiata i zaczyna mi pokazywać co jest co, skąd będzie lepsze zdjęcie. Korzystam z tipów, dziękuję a ten na koniec wyciąga rękę! Tego już za wiele, wrzucam mu po polsku 5 pokoleń wstecz i szybkim krokiem opuszczamy Besakih. Piękną, a jednak z niczym innym nie będzie mi się już kojarzyć!

Na ratunek szczeniakowi

Ko Chang to jedna z najpiękniejszych tajskich wysp a jej nazwa oznacza słonia (ko = wyspa, chang = słoń). Co więc innego mogłyśmy robić na wyspie słoni jeśli nie na nich pojeździć. Wybrałyśmy się do Ban Chang Thai – Elephant Camp, gdzie mogliśmy spędzić kilka godzin wśród tych fantastycznych zwierząt. Spacer po lesie, potem kąpiel ze słoniem, mały trekking, jazda na oklep (sto razy lepsza niż w tym metalowym koszu). W pewnym momencie słyszymy ujadanie i piski, ja – chodzący ratownik wszystkich zwierząt – od razu się spinam, że coś się dzieje, słoń, na którym jedziemy, też coś wyczuwa aż dojeżdżamy do potoku gdzie już słychać psie zawodzenie. Tak długo wiercimy mahoutowi (opiekunowi słonia) dziurę w brzuchu, że w końcu idzie sprawdzić co się dzieje. Ja siedząc na oklep na tym etapie nie mam jak się zdrapać ze słonia, bo jest cholernie wysoko. Mahout za chwile wraca z małym szczeniakiem i ujadającą suką koło nogi. Okazało się, że mały piesek się był łaskaw zrąbać jakoś do potoku i utknąć, że mama nie była w stanie mu pomóc. Pierwsze pytanie do nas, czy go chcemy? Jasne! Na Okęciu będą przeszczęśliwi jak mnie będą mogli zamknąć za przemyt żywego stworzenia w walizce. Trochę się martwię – jak to ja – że nikt psiakowi nie pomoże, ale zabieramy małego do obozu i tam już zostaje wraz z mamą.

Z podobnych historii mogłabym jeszcze wymienić dokarmianie kotów na Hvarze, kiedy serce mi pękło i nie wytrzymałam widząc kocięta próbujące zjeść peta. Poszłam do marketu po sardynki w puszce i pasztet, żeby je nakarmić. Co ja zrobię, że obojętnie koło potrzebującego zwierza nie przejdę? 🙂

Mordercze zakręty

Wyspy Kanaryjskie (La Gomera) – marzec 2011 i Wzgórza Cameron w Malezji – październik 2011

Kończąc ten post zauważam, że większość przygód ma nierozerwalny związek z transportem, nie inaczej będzie przy miejscu 10., na którym – ex aequo – znalazły się serpentyny na La Gomerze (jednej z Wysp Kanaryjskich) oraz droga do Cameron Highlands w Malezji, bo nam się zachciało plantacje herbaty oglądać. Na La Gomerę z Teneryfy przypłynęliśmy promem, a następnie przesiedliśmy się do jeepów. Miałam to szczęście, że siedziałam w miarę z przodu, ale nadal jeśli nie jest to miejsce kierowcy lub pierwszego pasażera – mam przesrane. Choroba lokomocyjna to potworna rzecz, przede wszystkim dlatego, że nie ma się nad tym kontroli. Na szczęście rzygająco-mdlące jesteśmy 3 w aucie, pozostałe 3 świetnie się bawią. Kierowcę mamy też niezwykle dowcipnego, który lubi sobie czasem zahamować bez powodu i zrobić zbiórkę u kierowcy albo gnać 70km po zakrętach. Przerwy w jeździe na fotki, bo wyspa z tego co na fotkach widzę jest piękna, były co 20-30 min a z każdą kolejną reprezentowałyśmy inny odcień zieleni. Przejechaliśmy w ten sposób całą wyspę i jeśli mam być szczera pamiętam z niej tylko jazdę na tzw. pająka, czyli zapierasz się nogami o podłogę, rękoma o sufit i modlisz się. Właściwie to powinno być na „wierzącego pająka” 🙂

Coś koszmarnego, od tamtej pory wiem, że wszystko co nazywa się „jeep safari” absolutnie nie jest dla mnie, no chyba, że mogłabym prowadzić 🙂

Druga najgorsza przeprawa samochodowa miała miejsce w Malezji, kiedy wybrałyśmy się na 3 dni z Kuala Lumpur do Cameron Highlands, gdzie można podziwiać największe i najwyżej położone (1800 m) plantacje herbaty. Pierwsze 130 km trasy pokonuje się piękną autostradą, ostatnie 70 km drogą niczym z Ustrzyk Dolnych do Wetliny. Zakręt na zakręcie i zakrętem pogania. Siedziałyśmy z tyłu, co na pewno nie poprawiło mojej sytuacji. Kiedy już myślałam, że to ostatni zakręt, pojawiał się kolejny. Obiecałam sobie, temu na górze i każdemu kto mnie rozumiał, że będę grzeczna, nie będę pić, palić, dam na tacę, cokolwiek byleby wysiąść z tego piekielnego busika. Kiedy lokalna pani na froncie zaczyna wymiotować do reklamówki sytuacja staje się krytyczna. Przy pierwszym postoju, już w Tanah Ratah, jestem gotowa zasuwać na piechotę dalej, byleby tylko nie jechać, na szczęście jednak to już dosłownie kilka minut jazdy tylko pod górę. Myślałam, że po La Gomerze nic gorszego mnie nie spotka a jednak. Na szczęście miałam 2 kolejne dni, żeby psychicznie nastawić się na powrót. Tym razem, wiedząc co mnie czeka nie było już tak źle, a danych w busiku obietnic – nie muszę chyba dodawać – oczywiście nie dotrzymałam!

A jakie Ty masz przygody w pamięci z wyjazdów? Koniecznie daj znać w komentarzu! A jeśli spodobał Ci się ten wpis i uznasz go za wartościowy, będzie mi miło, jeżeli podzielisz się nim z innymi korzystając z kolorowych przycisków poniżej. Dziękuję!
Zapraszam Cię również na mój fan page na Facebooku Kto podróżuje ten żyje dwa razy, skąd dowiesz się gdzie aktualnie jestem i dokąd się wybieram. Do zobaczenia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.