Skip to main content

Tajlandia: Chiang Rai i okolica – co zobaczyć?

Większość turystów przyjeżdżających do Chiang Rai przybywa tu w dwóch celach: oczekiwanie na wizę i transport do Laosu albo do White Temple, Wat Rong Khun. Wystarczy jednak minimum wysiłku, by odkryć w tym mieście a przede wszystkim jego okolicach jest wiele, wiele więcej ciekawych miejsc. Chiang Rai leży w północnej Tajlandii i jest centrum komercyjnym Złotego Trójkąta (Tajlandii, Birmy i Laosu). Po gwarnym i zatłoczonym turystami Chiang Mai, Chiang Rai było miłą odmianą, miasto ma fajną, spokojną atmosferę, już po kilku godzinach można poczuć się tu jak u siebie. Zapraszam więc 🙂

Tajlandia 2014: Informacje praktyczne

Jak dojechać do Chiang Rai?

Do Chiang Rai z Chiang Mai docieramy błyskawicznie (w porównaniu ze wcześniejszymi trasami), bo tylko w 3,5 h eleganckim autobusem Greenbus. W Chiang Rai mamy dwa dworce autobusowe New i Old, ten w mieście i ten na którym wysiadacie to Old Bus Terminal (stąd też odchodzą autobusy do White Temple czy Black Houses. W okolicy dworca jest najwięcej hosteli, hoteli itd., w związku z tym również najwięcej turystów. Wszystko jest w zasięgu spaceru, więc nie ma sensu brać transportu od oblepiających jak chmara komarów kierowców tuk tuków, taxi czy songthaew.

Gdzie spać w Chiang Rai?

Nasze hotel B2 Chiang Rai – wg mapy z bookinga mieści się w okolicy rezydencji gubernatora. Kiedy jednak po 15 minutach docieramy tam, okazuje się, że coś jest nie tak. Kręcimy się chwilę, aż w końcu siadamy skonsternowane pod jakąś apteką. Musimy wyglądać na mocno nierozgarnięte, bo podchodzą do nas żołnierze i oferują pomoc. Po chwili okazuje się, że co prawda nie wiedzą gdzie to, ale mogą nas zawieźć 🙂 Żar się leje z nieba, plecaki coraz cięższe – nawet się nie zastawiamy. Bagaże lądują na pace, a my w środku klimatyzowanego hiluxa. Kręcimy się chwilę, dzwonią nawet do swojej anglojęzycznej koleżanki, coby nas poprowadziła, ja jednak na pytanie gdzie jestem – zasadniczo jeszcze nie wiem 🙂 Nie mija 10 minut jak udaje nam się namierzyć nasze B2 – zajeżdżamy z niezłą obstawą, parkingowy będzie nam salutował do końca naszego pobytu 🙂 Niestety z tych emocji i radości nie zdążyłam zrobić nam z chłopakami zdjęcia.

Wracając jednak do samego hotelu, to choć może nie wygląda z zewnątrz, w środku jest śliczny, a my po bardzo słabym spaniu w Chiang Mai w końcu czujemy się lekko dopieszczone, choć za niewiele większą kwotę. Nasz pokój jest śliczny, w TV anglojęzyczne kanały, komfortowa łazienka, wieszaki (w Chiang Mai miałyśmy do dyspozycji podłogę zamiast szafy) a do tego wszędzie blisko, choć na tyle daleko od dworca (jakieś 15 min spacerem), że jest bardzo lokalnie i nie turystycznie. Dzięki temu jemy pół darmo lokalne pyszności zamiast steków i frytasów w knajpach koło dworca.

Co zobaczyć w Chiang Rai?

Pierwszy rekonesans pozwala ogarnąć trochę miasto, którego centrum nie jest duże. Wszystko tu można obejść na piechotę. Punkt orientacyjny stanowi złota (calusieńka i świecąca) wieża zegarowa Clock Tower. W mieście jest kilkanaście świątyń, żadna jednak szczególnie zabytkowa. Z ciekawostek – jest też meczet. Kiedy dochodzimy nad rzekę Kok (która choć stanowi dopływ Mekongu nam przypomina raczej kanałek) nie bardzo możemy się jej przyjrzeć z ulicy, wbijamy się więc na jakiś plac budowy. No, teraz to coś widać 🙂 W rzece zauważamy dwie panie stojące po uda w wodzie z takim śmiesznym patentem do łowienia ryb. Kiedy zaczynamy robić im zdjęcia zauważa nas opiekun budowy i zamiast nas przegonić… krzyczy do pań, aby podniosły swoje podbieraki w górę, byśmy miały lepsze ujęcie. Ubawione sytuacją dziękujemy wszystkim za współpracę i kilka minut później opuszczamy budowę.

A co w okolicach Chiang Rai?

Południe spędzam z nosem w necie, bowiem na kolejny dzień poza White Temple nie mamy nic w planie. Okazuje się jednak, że jest tu niedaleko wiele ciekawych miejsc, jednak poza miastem. Dwie na północ, dwie na południe a jedna zupełnie jeszcze gdzie indziej. Postanawiamy idąc na kolację poszukać jakiejś agencji i podpytać jakby to można było zrobić. Trafiamy do lekko tylko stawionego pana, który na dzień dobry wyjeżdża z trekkingiem itp. Wyciągam więc moją karteluszkę i pokazuje co chcemy zobaczyć: Wat Rong Khun (White Temple), Doi Inn Cee (świątynia i punkt widokowy), chińską świątynię Wat Huai Par Kung, Singha Park i plantacje tutejszej herbaty oraz Black Houses. Patrzy na mnie badawczo i dziwi się skąd to wynalazłam. Odpowiadam, że z netu i jak to można w jeden dzień ogarnąć? Proponuje dość rozsądną cenę 2500 batów za nas dwie za auto z kierowcą na cały dzień. Kierowca mówi po angielsku, będzie robił za przewodnika. Wstępów nie ma, wszystkie te punkty są free, więc się dłużej nie zastanawiamy i bierzemy. Jak miałabym pół dnia spędzić na łapaniu okazji albo autobusu w te i na zad, to chyba bym oszalała 🙂 Poza tym takie przewodnika można przepytać od góry do dołu o to, co nas aktualne interesuje.

Tak jak na przykład stan wojenny w Tajlandii, wprowadzony 22.04.2014 wciąż trwa. Ciekawe jesteśmy jak to wpływa na mieszkańców, czy się z nim zgadzają, szukamy odniesień do tego co było u nas w latach 80′, ale nie odnotowujemy wojska na ulicach, braków na półkach itp. Okazuje się, że Tajowie cieszą się ze stanu wojennego, że to wojsko przejęło władzę, bo było już za dużo partii i za duży bałagan w polityce, który zaczął odbijać się na obywatelach. Teraz jest tylko wojsko i tak ma być jeszcze rok-dwa, zanim zorganizują nowe wybory. Turystów stan wojenny w ogóle nie dotyczy, nie ma się czego obawiać. (Ubezpieczenie wykupione na wyjazd również będzie działać, pod warunkiem, że Wasz ewentualny uszczerbek na zdrowi nie będzie bezpośrednio powiązany z zamieszkami itp.).

Naszym przewodnikiem jest Kan, starszy facet w kowbojskim kapeluszu. Nie mówi jakoś rewelacyjnie po angielsku, ale nie mamy problemu, więcej; my go uczymy trochę poprawnej wymowy angielskich słów, on nas w zamian tajskich słówek.

Wat Rong Khun (Biała Świątynia)

Dzień zaczynamy od Wat Rong Khun, czyli White Temple, czyli najbardziej oryginalnej świątyni w całej Tajlandii! Całkowicie biała świątynia, w murach której zatopiono jeszcze małe szkiełka, w pełnym słońcu dosłownie skrzy! Wygląda jak z krainy lodu. nowoczesna konstrukcja jest autorstwa lokalnego artysty Chalermchaia Kositpipata, który rozpoczął budowę w 1997 roku i nadal ona trwa. Pracę utrudniło tegoroczne trzęsienie ziemi, jednak po pierwszej histerycznej reakcji i chęci zburzenia całego kompleksu artysta opamiętał się i zdecydował budować dalej i odrestaurować zniszczone elementy: złamany czubek oraz pęknięte freski. Świątynia jest połączeniem hinduistyczo-buddyjskich wierzeń z science fiction. Tak, tak dobrze przeczytaliście, science fiction. Na freskach mamy więc Minionki, Elvisa, Gwiezdne wojny, WTC a z sadzawki wyłazi predator. wiele jest tu również odniesień do symboliki: czyściec z wyciągniętymi do nieba rękoma, kładka do Bramy niebios itp. trzeba przyznać, że naprawdę autor miał fantazję!
Wstęp do świątyni jest bezpłatny, a za 30 batów możecie zostawić tu kawałek siebie, taką mała cegiełkę w formie zawieszki w kształcie listka z Waszym imieniem, którą zawiesza się na różnych konstrukcjach. Gdybyście jednak chcieli dojechać tu samodzielnie autobus z Old Bus Terminal kosztuje 20 batów w jedną stronę. Z powrotem przystanek znajdziecie pod posterunkiem policji.

Singha Park

Drugi punkt naszej wycieczki to Singha Park oraz plantacje herbaty. Singha to marka tajskiego piwa, z resztą znany z etykiety złoty lew wita odwiedzających. Tu ponownie wstęp nic nie kosztuje, teren parku jest pięknie zadbany i raczej Europejczycy tu nie zaglądają 🙂 Plantacje herbaty nie są ogromne, jak się już takowe zwiedzało w Malezji w Cameron Highlands czy Ranau na Borneo, to nie robią jakiegoś wielkiego wrażenia, ale można za to kupić tu lokalną herbatę i nacieszyć oczy pięknie zadbaną zielenią.

Punkt widokowy Doi Inn Cee

Następnie jedziemy do świątyni i punktu widokowego Doi (góra) Inn Cee, gdzie przydaje się napęd na 4 koła. Wpierw przystanek przy świątyni, która nie ma budynku, stanowi ją posąg ogromnego, stojącego Buddy, do którego wiodą długaśne schody z poręczą z węża (jak w Doi Suthep w Chinag Mai). Tu węże też mają po trzy głowy, a taka prezentacja wzięła się z – w pewnym sensie – omamów myśliwego, który polując w dżungli na zwierzynę spotkał wielkiego węża, ale ten poruszał się tak szybko iż sprawiał wrażenie, że ma trzy głowy zamiast jednej. Piękne jest to, że jesteśmy tu zupełnie sami. Cisza, spokój i piękne widoki. Choć ten najpiękniejsze przed nami. Dalej jedziemy na punkt widokowy, gdzie nadal nie ma nikogo poza nami i jedną parą lokalnych turystów. Widok jaki się stąd rozpościera jest fenomenalny i nieco przytłaczający swoim pięknem. To tu przyszło mi na myśl „Po co ja mam wracać do kraju? Mogę żyć tu, w tym pięknym miejscu uczyć angielskiego i nigdy więcej nie zmarznąć!” Ech, pewnego dnia to nastąpi, Kan obiecał mi pomóc w każdym razie.

Schodzimy piętro niżej do kawiarnio-restauracji, gdzie witają nas przemiłe dwie panie, zachwycone tym że wpadliśmy, zaciekawione skąd wiemy o tym miejscu. Częstują nas kawą i obiadem, na który dla nas jest trochę za wcześnie, ale ujmuje nas gościnność i to, że panie w ogóle nie chcą słyszeć o zapłacie, jeszcze dostajemy mandarynki na drogę 🙂 Cudowne miejsce!

Wat Huai Par Kung

Kolejny punktem naszej wycieczki jest chińska świątynia Wat Huai Par Kung o kształcie stupy, obok której powstaje ogromny posąg siedzącego Buddy. Świątynia ma ok. 7 pięter, z ostatniego rozpościera się naprawdę fajna panorama okolicy no i widok na powstającego Buddę. Świątynie szybko opanowuje wycieczka przedszkolaków powstaje więc kosmiczny chaos i hałas 🙂 Dzieciaki latają po wszystkich piętrach jak oparzone, na nas więc czas.

Niebieskie lody

W drodze do ostatniego punktu dnia zatrzymujemy się na lody. Ale to nie byle jakie lody, bo niebieskie! Ze zwykłego stragany na dworze przesympatyczna starsza pani serwuje niebo w pudełku (albo bułce – to mi przypomniało Sycylię!). Mamy więc niebieski, ciepły ryż, na to lody kokosowe, orzeszki, mleczko kokosowe i przezroczyste kosteczki bez  smaku, które nie wiem niestety z czego były, bo tu zawiódł nas angielski 🙂 Za to nauczyłam się nowego słowa po tajsku a nawet dwóch: aroj mama! Bardzo dobre! Ależ to było dobre!

Black Houses

Ostatni punkt programu to Black Houses (inaczej: Baan Si Dum lub Baandum Museum), miejsce mocno osobliwe i nie polecam go wrażliwym na los zwierząt… Otóż Black houses to kompleks około 40 czarnych, drewnianych domów stworzonych przez lokalnego artystę Thawana Duchanee (zmarł w tym roku), które kryją w sobie rzeźby i meble wykonane ze zwierzęcych kości czy skór (główny budynek i kilka mniejszych), które artysta pozbawiał celowo życia na terenie Birmy, a następnie zwoził pod Chiang Rai. Bawole czaszki, skóry z krokodyla, kły, to wszystko stanowi bardzo osobliwą wystawę. Inne domy – same w sobie będące pięknym przykładem oryginalnej architektury – kryją kolekcje malarstwa, tradycyjnych rzeźb, drewnianych mebli czy srebrnej biżuterii. Wyjechałam z tego miejsca z bardzo mieszanymi uczuciami, na szczęście jednak wstęp jest bezpłatny, nie mam więc poczucia, że dołożyłam się do tego dziwnego miejsca. Odwiedzajcie na własną odpowiedzialność.

Po zakończonej wycieczce idziemy na obiad do naszej ulubionej, pokazywanej knajpy – jedzenie jest gotowe w gablotach a ja chcę to i tamto 🙂 Do tego najpyszniejsza woda z lodem jaką piłam ever, serio – choć było to złamanie mojej sztandarowej zasady – nie pić wody niebutelkowanej, w dodatku z lodem niewiadomego pochodzenia. Żyje, ale jestem też odporna, więc Wy bądźcie grzeczni, ok? W Chiang Rai jest też nocny bazar (tuż koło dworca), ale serio za wiele oryginalnych rzeczy tu nie znajdziecie, za to koszmarnie drogie piwo i jedzenie w rytm zachodnich przebojów na pewno.

Pożegnanie z Chiang Rai

Następnego dnia jedziemy w kolejne miejsce – do Bangkoku – inaczej niż zwykle, bo samolotem. Rano udajemy się więc taksówką na lotnisko, pan nie chce na meter, jedziemy za 150 batów, ale zajmuje nam to ze 20 minut więc na meter było by ze 120 batów, do przeżycia. Generalnie to będzie dłuuugi dzień i zanim dostaniemy się finalnie na Ko Samet minie jeszcze wiele godzin, ale o tym w następnej części.
I jak Ci się podoba Chiang Rai? Wybierasz się niebawem do Tajlandii? Masz pytania, na które nie ma odpowiedzi w tekście? Koniecznie daj znać w komentarzu! A jeśli spodobał Ci się ten wpis i uznasz go za wartościowy, będzie mi miło, jeżeli podzielisz się nim z innymi korzystając z kolorowych przycisków poniżej. Dziękuję!
Zapraszam Cię również na mój fan page na Facebooku Kto podróżuje ten żyje dwa razy, skąd dowiesz się gdzie aktualnie jestem i dokąd się wybieram. Do zobaczenia!

9 komentarze to “Tajlandia: Chiang Rai i okolica – co zobaczyć?”

  1. Za każdym razem kiedy oglądam zdjęcia Wat Rong Khun odczuwamy lekki żal, że nie zobaczyliśmy jej w naszej podróży dookoła świata. Dojechaliśmy "tylko" do Chiang Mai i tam udaliśmy się na kurs medytacji, później było już trochę mało czasu i mogliśmy albo obejrzeć ją w 1 dzień, albo zostawić na inną okazję – wybraliśmy tę drugą opcję. Nie wiedzieliśmy natomiast, że jest jeszcze nie ukończona, więc może dobrze się stało, poczekamy na zakończenie budowy i wtedy ponownie wybierzemy się do Tajlandii:-).

  2. WOW! Wat Rong Khun robi niesamowite wrażenie. Czytając Twój opis ma się wrażenie, że nic do siebie nie pasuje, ale na zdjęciach widać, że wcale tak nie jest. Wyciągnięte ręce i drzewo z zawieszkami są cudowne 🙂

  3. Wat Rong Khun powaliła mnie na kolana. Świątynia robi niesamowite wrażenie – te misterne rzeźbienia, ta biel, coś fenomenalnego. Na pewno na żywo jej efektowność jest jeszcze większa.
    A zostawiając architekturę na boku, to przyznam, że tajlandzkie krajobrazy również bardzo mi przypadły do gustu.

  4. No, ja się przyznam, że Chiang Rai pojechałem "po łebkach". Co prawda Białą Świątynię zobaczyliśmy, ale później od razu pocisnęliśmy na Złoty Trójkąt. Czy to dobrze czy źle ? Patrząc na fotki z tego punktu widokowego od razu przychodzi mi na myśl, że trzeba by tam wrócić 🙂
    Co do stanu wojennego to my wlecieliśmy do Tajlandii 18 Maja, wiec świeżo po całej sprawie. Wtedy jeszcze nas straszyli, że w Bangkoku nie wydostaniemy się z lotniska do 6 rano, aż nie minie godzina policyjna. Wszystko okazało się oczywiście bujdą . Czekam na dalszą relację !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.