Zwiedzając Japonię łatwo się przyzwyczaić do błyskawicznego przemieszczania się oraz do tego, że wszystko jest tak skonstruowane i przemyślane, że samemu już nie trzeba za bardzo myśleć. Do tego stopnia łatwo się przestawić, że po tygodniu czujność zostaje uśpiona a wtedy psikus aż się prosi. Tak było w Kioto, kiedy podjeżdżałyśmy z Anką do świątyni Tofukuji pociągiem rapid, który docelowo kierował się do Nary. Zgodnie z komunikatem do Nary było 7 przystanków. Co to dla nas! Szybko postanawiamy, że jak tylko zwiedzimy Tofukuji to wskakujemy znowu w ten pociąg i obiad zjemy w Narze, a przy okazji pozwiedzamy.
Jak pomyślałyśmy tak zrobiłyśmy i wskoczyłyśmy w pierwszy lepszy pociąg na Nary. I jedziemy. I jedziemy i tak to już trwa 30 minut, 40 minut… mapka połączeń jak na złość nie mówi nic. Mija godzina a my się zastanawiamy ile można jechać te 7 przystanków… Aż doznajemy olśnienia! Wsiadłyśmy do zwykłego pociągu local, a nie rapid jak za pierwszym razem, który zatrzymuje się na wszystkich stacjach na trasie do Nary podczas gdy rapid jedynie na wspomnianych 7. Jest już po 15:00 kiedy udaje nam się ożywić kropkę na mapie Google w trybie offline i wiemy już przynajmniej gdzie jesteśmy 🙂 Do Nary dojeżdżamy 15:40 głodne jak wilki bez szansy na wyrobienie się do głównej świątyni (ostatnie wejście o 16:00, a jeszcze trzeba do niej dojechać). Postanawiamy najpierw coś zjeść, bo żołądki mamy już przyrośnięte do kręgosłupów. Jedno ostre curry później od razu patrzymy na świat inaczej, jednak z uwagi na 1,5h jazdy powrotnej do Kioto nie zabawiamy w Narze długo. Lekcja: patrz, w jaki pociąg wsiadasz 🙂
Trzy baby w drodze do Essaouiry vs. marokańscy stróże prawa
Essaouirę od Agadiru, naszej bazy wypadowej, dzieli nieco ponad 170 km co wg wszelkich przypuszczeń powinno nam zająć w najgorszym razie 3 godziny jazdy. Auto wypożyczone, zatankowane a my – trzy kobity, w tym jedna platynowa blondynka – z samego rana jesteśmy gotowe do drogi. Nie ujechałyśmy chyba nawet 50 km kiedy zatrzymuje nas pierwszy patrol. Policjant ogląda samochód, dokumenty, taksuje nas od góry do dołu, jednak finalnie życzy szerokiej drogi i puszcza. Rutynowa kontrola. Tu już powinna nam się zapalić pierwsza lampka ostrzegawcza, ale jeszcze nie jesteśmy dość doświadczone, nie wiemy również, że do Essaouiry prowadzi tylko ta jedna droga.
Kolejne 30 km dalej zostajemy zatrzymane ponownie, tym razem już nie jest tak różowo, przekroczyłyśmy o 10 km dozwoloną prędkość, policjant pokazuje nam na suszarce z jaką prędkością jechałyśmy. Pech chciał, że ustawili się na końcu zjazdu z górki. Mandat na kartce wielkości A4, elaborat, że hej!, 30 EUR się należy, płatne na miejscu, dopuszczalne inne waluty, co tam turysta ma przy sobie. Cała procedura zajmuje około kwadransa a na koniec pan policjant próbuje jeszcze w ostatnim podrygu nas … poderwać! Śmiech na sali, wciskamy gaz do dechy i jedziemy dalej. Jednak nie jest nam dane jeszcze dojechać do celu tak od razu, bowiem …. zatrzymują nas po raz trzeci! Ponownie pod zarzutem przekroczenia prędkości, jednak tym razem policjant ocenił to … na oko, bo żadnego sprzętu do pomiaru prędkości nie ma. Szlag nas trafia już wyjątkowy, jednak niewiele jesteśmy w stanie zrobić. W Maroku jakiekolwiek dyskusje z władzą nic nie dają, jeśli odmówisz zapłaty mandatu zabierają cie na komisariat i tam męczą tak długo, że i tak zapłacisz, więc lepiej to zrobić od razu. Kolejny mandat A4 i 30 EUR. Ostatnie 40 km jedziemy jak Allah przykazał, zgodnie z przepisami i po ponad 4 godzinach (!) udaje nam się dojechać do Essaouiry.
W drodze powrotnej mamy już więcej szczęścia, choć przestrzeganie przepisów jest czasem trudne. Policjanci ustawiali ruchome znaki ograniczeń prędkości w odległości 20 m od siebie a przy najniższej – 20 km/h nasza boska biała strzała z wypożyczalni już ledwo jedzie. Co się okazało wieczorem kiedy opowiadałyśmy przy piwie naszą historię kelnerowi? Że akurat tego dnia było jakieś święto i policja wtedy lubi urządzać sobie takie zasadzki i wzajemnie informować się o turystach na drodze.
Język polski bardzo dobry
Becici, Czarnogóra, czerwiec 2013
Jestem z grupą agentów na wyjeździe studyjnym, po licznych hotelach do obejrzenia mamy w końcu wolne na obiad zasiadamy więc w Becici w lokalnej knajpce, gdzie mamy szanse schować się przed nieprawdopodobnym upałem. Grupa 20 osób, każdy coś zamawia, jak to ja w roli pilota, krzątam się i sprawdzam czy wszystko u każdego w porządku z zamówieniem. Dochodzę do koleżanki, która piękną angielszczyzną wypytuje kelnera o skład potrawy, głownie interesuje ją czy do dania jest pieczywo. Odmieniamy bread przez wszystkie przypadki – bez efektu. Wchodzi w grę język migowy – też jakoś nieskutecznie. Aż w końcu zrezygnowana mówię po polsku Czy ty do cholery musisz mieć ten chleb? Na co kelner chlieb? Yes! Okazało się, że szybciej by nam poszło, gdybyśmy nie silli się na języki zachodu, bowiem dla mieszkańców Czarnogóry język polski jest całkiem zrozumiały.
Trekking na plażę
O tym, że plażowiczka ze mnie mało doświadczona wie właściwie każdy, kto mnie zna choć odrobinę. Jednak podczas pobytu na Lanzarote nie mogłam sobie odmówić smażingu na słynnych plażach Papagayo, które w dodatku widać było z naszego hotelowego tarasu. Wszystko wskazywało na to, że do lekkiego wzniesienia prowadzi promenada, potem lekkie podejście pod górę, kawałek płasko i jesteśmy na plaży. Wcześniej oglądałam jeszcze ofertę lokalnych wycieczek „rejs u wybrzeży plaż Papagayo” i myślę sobie – a po co rejs skoro można iść normalnie na plażę?
Odziane od razu w kostium i klapki, uzbrojone w ręcznik i butelkę wody idziemy z Kaśką na plaże Papagayo! Jest 10 rano, słońce daje do wiwatu, a my dochodzimy do końca promenady i stajemy u stóp całkiem sporego wzniesienia, po którym nie tyle się idzie, co trzeba się całkiem sprawnie wdrapywać. W klapkach jest to czynność jak się zapewne domyślacie banalna, jednak zdeterminowane w końcu jesteśmy na górze. Okazuje się jednak, że to nie koniec zabawy, bo do pokonania mamy jeszcze coś w stylu kanionu, co najmniej połowę tego co się wspięłyśmy teraz musimy zejść i wejść ponownie. Powoli zaczynamy rozumieć pustki w okolicy, a nasze klapki coraz bardziej zagrażają naszemu życiu.
Jednak przed nami wreszcie sukces, jeszcze tylko kilka metrów znowu w dół i jesteśmy na słynnej plaży! Umęczone na potęgę padamy na piach, faktycznie przyjemny, ładny, piaszczysty bym rzekła. Zejście do wody już tak przyjemne nie jest – skaliste i niezwykle długo płytkie, co sprawia, że pływać się tu za bardzo nie da. Zaczynam rozumieć ten rejs i skakanie do wody ze statku. Ponadto grzeje jak na patelni, woda nam się kończy a na myśl o drodze powrotnej ciężko się zrelaksować. Nie wiem czy wytrzymałyśmy godzinę, kiedy postanawiamy wracać. Niby zawsze tak jest, że jak się wraca, to jakby krócej, prawda? To chyba nie działa jak człowiekowi grozi udar słoneczny i skręcenie kostki w klapakach na skałach. Na ostatnim odcinku spotykamy parę ok. 70 lat i widząc jak się przymierzają do wspinaczki naszą drogą szybko opisujemy obrazowo co ich czeka, jednak Niemcy to nie naród mięczaków, idą dalej 🙂 My natomiast powłócząc nogami człapiemy nad basen. Po co komu plaża?
W żołnierskiej obstawie
Na szczęście jednak urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, bo z apteki pod którą bezradnie siedzimy wychodzą żołnierze i bez wahania oferują pomoc. Nie wiedzą co prawda gdzie jest nasz hotel, ale jakoś nas tam dowiozą. Rzucamy plecaki na pakę Toyoty Hilux (mojego ulubionego modelu) i wsiadamy do cudownie klimatyzowanego auta.
By Craig Martell [CC BY-SA 2.0], via Wikimedia Commons |
I nie ważne w sumie, że nikt nie wie, gdzie mamy jechać. Jeden z żołnierzy wydzwania koleżankę, bo sami po angielsku radzą sobie średnio i zaczyna się nawigacja w tajskim stylu. Punktem wyjścia jest pytanie czy widzimy wieżę zegarową (główny punkt orientacyjny miasta), ale to akurat nie trudne – widać ją z każdego punktu, bo jest złota i świeci się w słońcu jak … już nie powiem co 🙂 Nagle zupełnym przypadkiem skręcamy w kolejną ulicę i jest! Tuż przed nami hotel o wdzięcznej nazwie B2. Parkingowy przepuszcza nas z szczęką przy podłodze, z resztą będzie nam się głęboko kłaniał do końca pobytu, a my uradowane wyskakujemy z Hiluxa. Gorąco panom dziękujemy, trochę nie dowierzając w swoje szczęście i z tego całego zamieszania zapominamy się z panami sfotografować. Do dziś mam do siebie o to żal, bo byłaby wspaniała pamiątka.
Z północy na południe, czyli 10h w drodze bez jedzenia
Z Chiang Rai na Ko Samet, Tajlandia, listopad 2014
Planując zwiedzanie Tajlandii na koniec zostawiłyśmy sobie 3 dni na Ko Samet, żeby trochę odpocząć po trudach podróży. Jeszcze w Polsce zdecydowałyśmy z Anką, że z Chiang Rai, gdzie będziemy kończyły zwiedzanie, do Bangkoku polecimy Air Asia za jakieś grosze, bo autobusy w Tajlandii, w szczególni czas pokonywania poszczególnych odcinków, nie są tym, co tygrysy lubią najbardziej. Dalej już nie mamy wyjścia, wsiądziemy w busika a następnie na łódkę i będziemy na miejscu raz dwa.
W teorii banalnie proste. Rezerwujemy bilety na 10:45 z Chiang Rai, przecież jesteśmy na wakacjach, kto się będzie bladym świtem zrywał. Jednak tak na miesiąc przed wylotem nasz lot zostaje skasowany i chcąc nie chcąc musimy lecieć tym o 9:25 Jak się później okaże jak zwykle mamy więcej szczęścia niż rozumu. pobudka 6:30, jedna bułka w 7/11, bo więcej nie było, ale przecież w Tajlandii 7/11 jest co krok! Na lotnisku w Chiang Rai mamy niewielkie opóźnienie, jest tu jeden sklep na krzyż i bez przekąsek. Sam lot trwa 1h i 15 minut i finalnie na lotnisku Don Mueang w Bangkoku lądujemy przed 11:00. Następnie łapiemy taksówkę i kolejną godzinę spędzamy w korku w klimatyzowanej jak lodówka puszce, podczas gdy nasz kierowca próbuje się przebić przez całe miasto na dworzec autobusowy Ekkamai.
W końcu jesteśmy na miejscu, szybko udaje mi się ustalić, że busika do Ban Phe mamy za 10 minut. Rewelacja? No niekoniecznie, bo zanim dostaniemy się na Ko Samet musimy wymienić trochę pieniędzy, na wyspie nie ma bankomatów ani kantorów. Lecimy więc do banku po drugiej stronie ulicy, a tam każdy nasz banknot oglądają pod lupą, EUR kserują, trwa to wieki. Kątem oka widzę za oknem 7/11 i myślę, że zdążymy jeszcze coś kupić, ale gdzie tam. Dwie minuty po teoretycznym odjeździe już nas wołają, bo busik pełny. Dobra! Trudno.
Kolejne upojne 3 i pół godziny spędzamy w busiku, zatrzymując się gdzie popadnie zabierając i wypuszczając kolejnych pasażerów, podczas gdy nasze żołądki przyrosły nam już do kręgosłupów. W końcu przed 16:00 jesteśmy w Ban Phe, kupujemy bilety na łódkę, która nie wiadomo dokładnie w o której odpływa, więc olewamy szukanie jedzenia, w końcu jest nam już wszystko jedno i czekamy. Kilka minut po 16:00 ruszamy i półgodziny później jesteśmy w porcie na Ko Samet. Jak na złość szukanie naszego spania się przeciąga, bo z głodu ledwo już patrzymy na oczy i przegapiamy nasze miejsce dwukrotnie!
Wybija 17:00 kiedy udaje nam się dopaść jadłodajni. Po 10 godzinach o jednej słodkiej bułce dosłownie rzucamy się na jedzenie. Jak się później okazuje przypłynęłyśmy przedostatnią łódką z Ban Phe, później mogłybyśmy się załapać co najwyżej na motorówkę za ciężkie tysiące bathów, więc przymusowa zmiana godziny lotu była dla nas zbawieniem, bowiem wylatując o 10:45 z Chiang Rai najpewniej utknęłybyśmy w mało uroczym Ban Phe na noc i przepadł by nam nocleg na Ko Samet. Czasem jednak trzeba w życiu trochę szczęścia 🙂
Sztorm na koniec sezonu
Jestem na Rodos w charakterze koordynatora dużej grupy, dwa dni przed końcem sezonu odbywa się ostatnia wycieczka fakultatywna na sąsiadującą z Rodos wyspę Symi, słynącą z naturalnych gąbek. Jak to pod koniec sezonu wieje niemiłosiernie i w porcie w mieście Rodos szaleje spory sztorm. Osłonięci autokarami czekamy z przewodnikiem Wojtkiem na zielone światło od kapitana, podczas kiedy wielkim promem buja niczym dziecięcą zabawką w kąpieli. Przy za-autokarowych rozmowach okazuje się, że mój przewodnik nigdy nie był na Symi i nie było by w tym kłopotu, gdyby nie fakt, że ja również tam nie byłam. Jednak nie zamierzamy się tym martwić na zapas, bo póki co marne szanse, że wycieczka w ogóle się odbędzie.
Niemniej jednak po 2 godzinach dostajemy zielone światło i prowadzimy grupy na prom. Panuje spore zamieszanie, bo ludzie znudzeni czekaniem chcą jak najszybciej znaleźć się na promie, mój przewodnik też krąży aż nagle znika mi z oczu. Myślę sobie to duża jednostka, na pewno nie zginie. Tymczasem odbijamy od brzegu i wszyscy cieszą się, że w końcu ruszyliśmy. Wszyscy, poza moim przewodnikiem, który ustalił z załogą, że jeszcze sprawdzi w autokarach czy nikogo nie zabrakło i wraca na pokład. A Grecy jak to Grecy albo nie usłyszeli, albo mieli to w nosie i odpłynęli.
Nie ma jednak tego złego, większość statków z portu ruszyła, na Symi można się dostać jeszcze inną jednostką, Wojtek gna więc do nas, co i raz aktualizując swoje położenie SMSami. A ja w tym czasie obmyślam plan B, od obsługi statku dowiaduje się, że Symi to mała wyspa, lokalna przewodniczka, którą mam na telefonie dyktuje mi co i jak. Dobijamy do brzegu, zbieram grupę w jednym miejscu i zaczyna się mój ulubiony proces – liczenie. Po dwukrotnym przeliczeniu wychodzi mi kilka osób więcej, niemniej stwierdzam, że lepiej więcej niż mniej. Aktualnie nie jest to mój największy problem, przecież nie mam przewodnika! W tym momencie jadący z drugiego portu Wojtek wpada na nabrzeże rozpędzoną taksówką. Uff udało się. W samą porę na zwiedzanie nieznanej nam wyspy 🙂
Ps. a propos liczenia, na koniec dnia okazało się, że te nadprogramowe osoby wybrały się na Symi prywatnie ale słysząc język polski postanowiły się podłączyć na darmowe zwiedzanie.
A miało być spokojne popołudnie na Viðey
Jedną z atrakcji stolicy Islandii a zarazem czymś w stylu miejskiego azylu dla przyrody jest mała, niezamieszkana wysepka Viðey. Tak się swego czasu spodobała Yoko Ono, że wystawiła tu pomnik poświęcony Johnowi Lennonowi, który ma kształt studni, na zewnątrz której wypisano w 25 językach sentencje Imagine peace. Dodatkowo w rocznicę urodzin i śmierci reflektory umieszczone w pomniku wypuszczają w niebo słup światła.
Latem, czyli gdzieś od połowy maja na Viðey można dopłynąć ze starego portu w centrum Reykjaviku, jednak ja jestem na Islandii w pierwszej połowie maja, która zalicza się do okresu zimowego a co za tym idzie muszę się dostać na statek w nowym porcie Skarfabakki. Na Islandii jestem mniej więcej od tygodnia, zdążyłam się już przyzwyczaić do prostoty w poruszaniu się po mieście dlatego kiedy w informacji turystycznej miła pani informuje mnie, że z centrum do Skarfabakki dojadę autobusem nr 14 to nie przyszło mi do głowy, by to wcześniej sprawdzić. Transfer na Viðey mam o 13:15, miasto jest małe więc dopiero koło 12:30 wsiadam do wspomnianej 14 w centrum. Nie mija kwadrans jak już wiem, że jadę kompletnie w przeciwnym kierunku a kierowca – jak na złość – nie mówi po angielsku (w przeciwieństwie to właściwie każdego napotkanego Islandczyka). Na szczęście na dnie plecaka mam mapę komunikacji, dzięki której odkrywam poza oczywistą pomyłką w kierunku również pomyłkę w numerze autobusu, Powinnam jechać 16, która dowiozła by mnie na samo nabrzeże. Jednak jest sobota, komunikacja jeździ rzadko a jedyny autobus pod ręką to stojąca na pętli 14. wracam więc do centrum i jadę najdalej jak się da. Kwadrans przed odpłynięciem łódki na Viðey wciąż jestem dość daleko od celu, w dodatku port Skarfabakki to typowy port przemysłowy: kontenery, tiry te sprawy,
W końcu widzę małą tabliczkę Ferry to Viðey i nabieram nadziei, jest 13:14 a ja widzę wielki, dość stary statek i od razu zakładam, że to mój transport. Biegnę, macham rękami, ale coś ewidentnie jest nie tak. dobiegam wreszcie do końca nabrzeża a tam mała łódeczka właśnie odcumowuje. Napis na niej głosi Ferry to Viðey. W ostatniej chwili totalnie zziajana wskakuje na pokład. Niby następna byłaby za godzinę, ale co robić w takim brzydkim porcie godzinę?
Zagubione na rowerach
Sukhothai, Tajlandia, listopad 2014
Ruiny starożytnej stolicy Syjamu, której jej nazwa oznacza dosłownie świt szczęścia, rozmieszczone są na powierzchni 70 km 2 dlatego najlepszym sposobem by zwiedzić jak najwięcej jest wynajęcie roweru. Jeden na cały dzień kosztuje 40 THB (4 zł), a biorąc od razu dwa za sztukę wychodzi szalone 30 THB. Każdy kto mnie zna wie, że jeżdżenie na rowerze jest ostatnim co lubię robić ex aequo z bieganiem. Jednak tak dużego terenu na piechotę nie ogarniemy, zaciskam więc zęby i w drogę.
Na początku jest całkiem przyjemnie, naturalna klimatyzacja jaką zapewnia wiatr jest niezwykle przyjemna, podobnie jak szybkość przemieszczania się, szczególnie wyprzedzania licznych wycieczek Francuzów. Park dzieli się na część centralną, północną i wschodnią. O ile dwie pierwsze ogarniamy bez żadnego problemu, o tyle po obiedzie, tuż przed wyruszeniem do części wschodniej gdzieś nam się zawierusza mapa. Co to jednak dla nas! Wszak moja orientacja w terenie jest powszechnie znana, damy radę bez mapy. Jest nieco po dwunastej w południe, więc trochę grzeje, ale damy radę. Jedziemy, jedziemy jednak żadnych specjalnych ruin nie widzimy. Za to piękne wiejskie pola a i owszem. Żywego ducha w okolicy właściwie brak.
Może spodoba Ci się również TOP 10: Przygody na trasie #1
I jak Ci się podobają moje przygody? Co Ty będziesz wspominać na lata ze swoich podróży? Koniecznie daj znać w komentarzu! A jeśli spodobał Ci się ten wpis i uznasz go za wartościowy, będzie mi miło, jeżeli podzielisz się nim z innymi korzystając z kolorowych przycisków poniżej. Dziękuję!
Zapraszam Cię również na mój fan page na Facebooku Kto podróżuje ten żyje dwa razy, skąd dowiesz się gdzie aktualnie jestem i dokąd się wybieram. Do zobaczenia!
Fajny wpis 🙂 Poza Twoimi wdzięcznymi historiami można się dowiedzieć takich ciekawostek jak pomnik Lennona w Viðey! 🙂
"Pech chciał, że ustawili się na końcu zjazdu z górki." Myślę że ani pech, ani szczęście nie miało to nic do rzeczy. A różnych wpadek trafia się mnóstwo na trasie, sam też ich kilka zaliczyłem… grunt to umieć cieszyć się z przygód… 🙂
Świetny wpis! 3 przygoda, chyba by mnie najbardziej rozwścieczyła 🙂 Nawet spokojnie człowiek nie może dotrzeć do celu…za to 4 w ogóle mnie nie zdziwiła 🙂 W tamtych regionach warto mówić po polsku 🙂
Bardzo fajny artykuł! Choć przygoda numer 7 jest zła! Nikomu bym nie życzył podróżowania bez jedzenia, niestety należę do tych, którzy by tego nie przeżyli! 😀
fajny artykuł, hehe 😉 z tym telefonem miałaś szczęście…bo w PL i wielu innych krajach to by nie oddali. Co do Papagayo…no cóż – ja szłam tam w butach trekkingowych 😀 To jest właśnie urok tej plaży – jest mało ludzi bo trzeba się namęczyć 😉 Ale można też dojechać samochodem z drugiej strony
Super historie!