– Powożenie psim zaprzęgiem jest bardzo proste, stajecie obiema nogami na płozach, pośrodku jest hamulec. Jak zjeżdżacie z górki, naciskacie na niego nogą, jak jest pod górkę to odpychacie się jedną nogą, by pomóc psom. Co by się nie działo, NIGDY nie puszczacie sań. – mówi właściwie jednym tchem Tim, doświadczony maszer, który ma zrobić maszerki z nas, dwóch totalnie niedoświadczonych żółtodziobów. – Jak zobaczę, że ktoś zjeżdża z górki i nie hamuje, co może spowodować uszkodzenie mięśni u psów i ich długą rekonwalescencję, delikwenta pakuje na sanie i wraca do obozu. Czy są jakieś pytania?
– Czy mogę jednak tego jednak nie robić? – pytam nieśmiało zupełnie serio przerażona, bo z powyższego komunikatu zrozumiałam tylko tyle, że jak dam dupy, to zrobię krzywdę tym cudnym psiakom i potem nie usłyszałam już nic więcej. Docelowo miałyśmy z Ewą powozić psim zaprzęgiem przemiennie, każda po około 20 minut, co więcej ja miałam zacząć, a tymczasem mam oczy jak 5 zł i mamroczę „ja nie chcę tego robić”. Ewka, która przy okazji trochę boi się psów, idzie więc na pierwszy ogień, a ja ląduje w saniach na skórze z renifera. Harmider, jaki się wokół nas uskutecznia, jest nieprawdopodobny, kilka zaprzęgów już się wyrywa, by ruszyć, a tymczasem cały czas czekamy na wszystkich. Ujadaniu i wyciu nie ma końca, w dodatku psom podpiętym do zaprzęgów wtórują te pozostałe w obozie. Wszystkie chcą się wyszaleć. Czytaj więcej