Dobra, wiem, dowcip o tym, jak facetowi niby fiordy z ręki jadły, jest już nie lada sucharem, tylko czy da się zacząć post o norweskich fiordach inaczej? Pewnie tak, jednak mi to już tak w głowie siedzi, że raczej tam zostanie.
Wycieczka na fiordy była naszą ostatnią podczas pobytu w Tromsø, w dodatku wielce wyczekiwaną, gdy cały poprzedni dzień lało i mimo najszczerszych chęci zwiedzania czegokolwiek – musiałyśmy skapitulować i z podkulonym ogonem wrócić do domu. Szczęście uśmiechnęło się do nas jednak raz jeszcze (ma się ten fart) i kolejnego dnia pogoda poprawiła się na tyle, że bez problemu mogliśmy wyjechać na „karmienie” fiordów. Dobra! Już przestaje, serio.
Kiedy myślicie sobie fiord, to co Wam przychodzi na myśl? Poza Norwegią oczywiście jako taką? Ja zupełnie nie mogłam sobie jakoś uzmysłowić, co my dokładnie będziemy oglądać, chociaż na północ Skandynawii patrzyłam często i namiętnie. A już na pewno nie spodziewałam się, że na końcu wylądujemy na piaszczystej plaży. W styczniu. Z kanapką ze świeżym łososiem w garści.